To opowieść o pierwszej anarchistycznej ulicy w Gdańsku i o tym, że aby czegoś dokonać, nie potrzeba urzędników i wielkich pieniędzy.
Na pierwszy rzut oka to kolejny oklepany temat o sąsiedzkiej integracji i budowania lokalnej społeczności. Jest tu wszystko, co w sprawny pismak potrzebuje, by zrobić sprawny materiał. Są uśmiechnięte dzieciaki, elokwentni dorośli, festyny, anegdoty, trochę patosu i opowieści: "kiedyś było tak, a teraz jest…". Tylko tworzyć nagłówki. Patetyczne: „Tutaj poznaliśmy, czym jest rodzina”. Unioeuropejskie: „Lokalna społeczność bierze sprawy w swoje ręce”. Przyciągające uwagę: „Sąsiedzi wyszli na ulicę”. Tylko, że „Ojcowska”, 110-domowa ulica w gdańskiej dzielnicy Siedlce wymyka się z tego schematu. Nie dlatego, że nazywana była przed wojną „pociągiem pospiesznym“ i nie z powodu unikatowej geometrii ulicy (jest naprawdę wąsko i ciasno). Lub faktu, że choć leży tak blisko centrum Gdańska, pozostaje niedostępna i mało znana.
Chodzi o coś innego. Tu nie ma żadnych zasad. A jeżeli już jakieś są, wymyśla się je wspólnie przy butelkach dobrego wina. Nie ma też żadnej organizacji, urzędników, polityki, czy wielkich mediów. Jest anarchia, egoizm, chaos. I internet. I to rzeczywiście się sprawdza.
– Tak, jesteśmy kółkiem wzajemnej adoracji, nie boję się tego powiedzieć. Chcemy, aby było lepiej nam i naszym dzieciom – mówi Maciek, mieszkaniec Ojcowskiej.
Ojcowskie państwo
W skrócie można opowiedzieć to tak: grupa sąsiadów na swojej ulicy organizuje festyny dla dzieci, własną strefę kibica i imprezy dla siebie. Dzieciaki z Ojcowskiej jeżdżą na zorganizowane przez rodziców wycieczki, a rodzice wspólnie tańczą do piątej rano na ulicy. Nagrywają o sobie filmy. Surfują po forum do którego wstęp mają tylko mieszkańcy. Tam wymieniają się informacjami („potrzebuje sokowirówki”, „ma ktoś strój cyganki?”), umawiają na kolejne obrady.
– Ulica wymusza witanie i pozdrawianie się, a jak ktoś „nie odmachnie", człowiek zastanawia się, co się stało. Czy sąsiad ma problem? Może potrzebuje pomocy? Może ma muchy w nosie? A może się obraził? – tłumaczy Ilona z Ojcowskiej.
Jednak żeby zobaczyć o co chodzi z Ojcowską, trzeba się tam wybrać. Najlepiej na jedną z imprez. Siedzimy więc w jednym z domów Ojcowskiej i co rusz zjawiają się kolejne „numery” – budynków, przecież wszyscy goście mieszkają na jednej ulicy. Ktoś przynosi wino, inny butelkę cydru. Wkrótce w niewielkim salonie jest już blisko 20 osób.
– To normalne, że władza woli wyremontować chodnik przed blokami, gdzie mieszka 500 osób, a nie na naszej kameralnej ulicy. Póki co, wszystko robimy więc bez pomocy urzędników, czy organizacji pozarządowych – tłumaczą mieszkańcy.
– Imprezy organizowane są ad hoc, nie ma komitetów, administratora, wszyscy są równi wobec sąsiadów. Nie ma żadnych haseł, nie robimy tego dla społeczności, nie robimy tego dla miasta. Działamy na własną rękę. Taka anarchia płata nam czasami figle, ale generalnie się sprawdza – komentuje Maciek.
– Stworzyliście tutaj coś na kształt minipaństwa – żartujemy.
– Dokładnie. A waluta to jeden cydr – śmieje się jeden z mieszkańców, lokalny spec od tworzenia tego typu trunków.
Jak w każdym państwie, są i kłopoty. – Mamy różne charaktery, czasem ktoś się pokłóci, ale nie doszło jeszcze do przykrych sytuacji. No i są jeszcze ludzie z tej ulicy, a czasem z zewnątrz, którym nie podoba się to, co robimy. Policja też była wzywana do imprez– komentują.
Anarchistyczna strefa w centrum Gdańska chce nieco okiełznać wolnościowego ducha.
– Zakładamy stowarzyszenie. Będzie nam łatwiej rozmawiać z miastem, urzędnicy będą nas traktować poważniej. No i będziemy mogli starać się o granty– tłumaczą.
Śnieg, kibice i hipisi
Wybuch sąsiedzkiej solidarności rozpoczął się na Ojcowskiej z wielkimi opadami śniegu.
– Zasypało nas wszystkich. Wszyscy wyszliśmy odśnieżać. Trwało to ładnych parę godzin, wiele osób zaczęło ze sobą rozmawiać, poznawali się nawzajem – opowiada Beata.
Dalej było już z górki. – Zorganizowaliśmy festyn, który okazał się sukcesem – wspominają mieszkańcy.
Później przyszedł czas na wycieczki dla dzieci i strefę "fan zone" na Euro 2012. – Wracam pewnego dnia do domu, a tam facet w białej koszuli wynosi mój telewizor. „Nie płaciło się podatków, to się teraz ma” – krzyczy do mnie – To oczywiście sąsiad, bo wspólnie z mężem postanowiliśmy zorganizować strefę kibica na naszej ulicy.
Mecz Polska–Czechy skończył się na Ojcowskiej o 5 rano. Emocje sportowe, a potem tańce na bosaka, jak hipisi. Szaleństwo widać również w filmie, który mieszkańcy Ojcowskiej wspólnie nagrali: faceci w pióropuszach, sikające małpki, stateczne panie w kusych strojach.
Kasia, która jako jedyna z całego towarzystwa mieszka na Ojcowskiej od urodzenia (z niewielką przerwą) tłumaczy: – Wygląd ulicy, z ciasno położonymi obok siebie domami determinuje. Już za dzieciaka pamiętam, że drzwi były tu pootwierane, dorośli i dzieci siedzieli na schodach. Żyło się na ulicy. A teraz jest jeszcze lepiej.
Dodaje: – Najcenniejsze dla mnie jest, że dzięki temu, że tu mieszkamy, mogę powiedzieć: moje dzieci mają wspaniałe dzieciństwo.
Krzysztof, jej mąż: – Moim marzeniem zawsze było wyprowadzić się z Gdańska. A już szczególnie nie znosiłem tej ulicy, na której mieszkała moja dziewczyna z rodzicami. Ojcowska to była dla mnie jedna wielka klaustrofobia. Teraz? Nie wyobrażam sobie, abym mógł gdzie indziej mieszkać. Mogę spokojnie wypuścić moje dzieci na ulicę, bo wiem, że sąsiad na nie spojrzy i jak powie do mojej córki: „zejdź z ulicy”, to ona go posłucha. Bo sąsiad to nie jest tutaj zwykły człowiek, którego raz na jakiś czas spotykamy w drodze na przystanek autobusowy – mówi.
Claire: – Jak przyjechałam z Francji do Polski, było mi ciężko, miałam wielu znajomych w Lyonie, a tu właściwie nikogo. Ale tu na Ojcowskiej jesteśmy jak jedna wielka rodzina. Nie musimy się wszyscy lubić, ale ważne, że możemy na siebie liczyć.
– Fenomen Ojcowskiej? To tak jakby tłumaczyć fenomen Beatelsów. Wszyscy mają jakieś teorie. A tak naprawdę, nie da się tego wytłumaczyć. To się po prostu zdarza – uśmiecha się Zbyszek.
Komentarz animatorów:
Relacja z ulicy Ojcowskiej w Gdańsku przywołuje refren piosenki zespołu Alibabki: „jak dobrze mieć sąsiada”. W "fenomenie Ojcowskiej’ nie chodzi tylko o samopomoc, ale o sposób w jaki mieszkańcy – sąsiedzi odkryli drzemiącą w nich energię oraz to, w jaki sposób kreują otaczającą ich rzeczywistość.
Co pomogło odkryć ukrytą w społeczności siłę? Wspólne zmaganie się z żywiołem i rozmowa. Wzajemne poznanie pozwala odkryć prawdę, że wiele może nas łączyć.
To co wymyślili i przekuli we wspólne działanie wynika z przekonania, że warto angażować się, aby w sąsiedztwie żyło się lepiej im i ich dzieciom. Na efekty takiego podejścia nie trzeba było długo czekać. Na Ojcowskiej padają słowa o życzliwości, bezpieczeństwie, wielkiej rodzinie. Czy nie za taką rzeczywistością w głębi duszy marzy większość z tych, którzy przywykli do anonimowości i przekonania o braku wpływu na najbliższe otoczenie?
110-domowa ulica w gdańskiej dzielnicy Siedlce przeciwstawiła się wielu schematom. Wspólnotowe działanie angażujące mieszkańców ugruntowało potrzebę dalszego rozwoju. Mieszkańcy zdecydowali się założyć stowarzyszenie, ponieważ w sposób formalny chcą wyrażać stanowisko w dyskusji z samorządem na temat planów zagospodarowania przestrzeni. Chcą też pozyskać środki finansowe na wybudowanie placu zabaw na pobliskim zdewastowanym terenie. Mieszkańcy Ojcowskiej są także krytyczni dla samych siebie, podsumowują wydarzenia, wyciągają lekcje. Są też dla siebie przyjaźni. Działają na rzecz dobra wspólnego. To nieoceniony kapitał społeczny. Zbudowali go sami, bez czerpania z metodycznej wiedzy o animacji społecznej i rozwoju lokalnym.
Opisana historia została przygotowana w ramach projektu „Tworzenie i rozwijanie Standarów usług pomocy i integracji społecznej” współfinansowanego przez Unię Europejską w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego.