Banków unikam jak ognia, bo wszystkie kojarzą mi się z długimi olejkami w PKO BP sprzed lat, kiedy to pracownikom zakładano konta i nie było bankowości internetowej, więc wszystko załatwiało się po odstaniu w gigantycznych kolejach. Ale czasem po prostu nie ma wyjścia… i z bankiem spotkać się trzeba.
Sądząc po ekspansji w reklamach i na ulicach, banki zażarcie
walczą o klienta.
Czy o każdego?
Chyba nie…
Po raz kolejny zostałam zmuszona do kontaktu z bankiem
mojego stowarzyszenie - Millenium. Jeszcze kilka lat temu chodziła
taka pogłoska, że jest on całkiem fajny, że ma sprawną obsługę, że
przyjazny dla ludzi i organizacji także. Skusiliśmy się.
Ówczesny prezes założył nam konto.
Po latach dwóch prezes się zmienił, zmieniliśmy też adres
biura: trzeba było zmienić dane w banku.
Jako członkini zarządu zajęłam się sprawą. Przy okazji
chciałam założyć konto internetowe.
Pan-w- garniturze (a mieszkam w dużym mieście, gdzie
stowarzyszeń i fundacji jest naprawdę bardzo dużo) nie był
przygotowany na tak niezwykłego klienta. Był po prostu
niekompetentny, nie miał też żadnej instrukcji, jak postępować w
takiej sytuacji. Nie wiedział, jakie dokumenty są „dowodem
osobistym” organizacji. Zmiana tych danych oznaczała trzy wizyty i
ciąganie innych członków zarządu na co najmniej 45-minutowe
nasiadówy, podczas których pan-w-garniturze przekładał w popłochu
papiery.
Kolejna sprawa , kolejna wizyta: Urząd Skarbowy zażądał
poświadczenia o prowadzeniu konta. To dość dziwaczne i
nieuzasadnione żadnym przepisem żądanie. Ale kto chce walczyć z
urzędem skarbowym? Pomaszerowałam do banku. Była sobota, więc
znalezienie otwartego oddziału jest nie lada wyczynem [wiadomo,
mamy kulturę załatwiania spraw służbowych w godzinach pracy].
W oddziale zajęło to godzinę, choć na początku byłam jedyną
klientką. Najpierw kręcono nosem na tak dziwny papier, a potem był
problem z całym systemem: przez 50 minut nie dało rady
wydrukować i poświadczyć. W końcu się udało. Za mną kolejka
wściekłych ludzi…
Ostatnio: spotkanie trzecie i czwarte: skończyła się ważność
karty bankomatowej (nikt mi o tym, broń Boże, nie przypomniał ani
karty pocztą nie przysłał). Z panami robotnikami, co przeprowadzali
remont naszej siedziby, umówiłam się na 9.00. Więc najpierw
rozpaczliwe poszukiwanie oddziału czynnego o tej zbrodniczej porze.
Internet? Nie, tam dzielnicy, w której mieszkam (nie są to
peryferia) po prostu nie ma w spisie. Natomiast ta centralna
występuje pod dwiema nazwami, a zbiory adresów nie pokrywają się.
Więc po prostu metoda prób i błędów, jazda w korku samochodem.
Potem kolejka. Przede mną staruszek pyta się o nowe lokaty i co się
z nimi stanie po jego śmierci. Wyjaśnienie trwa 20 minut, bo
przecież bank stoi frontem do klienta, który chce powierzyć swe
pieniądze. Gorzej z tym, co chce wypłacić. Kasa i informacja jest w
jednym stanowisku. Geniusz to wymyślił!
Wypłacam 10 tysięcy. – Prowizja 15 złotych –
uprzedza mnie słodko pani. Ciekawe… za wypłatę własnych pieniędzy
we własnym banku? I dodaje – karta czeka w innym oddziale,
widocznie dała pani dyspozycję, że odbierze osobiście. „Tak, na
pewno to zrobiłam, świadomie skazałam się na stanie w tych
kolejkach”, klnę w duchu, wspominając pana-w-garniturze, który sto
razy podtykał coś do podpisania.
Dwa dni później to samo: galop poranny do banku w drugiej
części miasta, czynnego od 8. Tak, to moja wina, powinnam była
wziąć urlop i odebrać kartę, głupia ja, że tego nie zrobiłam! Tym
razem proszę o 15 tysięcy. – Nie mamy takiej kwoty w banku – mówi
pan-w-garniturze2 – może pani wziąć trzy razy po pięć tysięcy z
każdej kasy. – Czy zapłacę trzy prowizje po 15 złotych? – Tak –
odpowiada pan. I co? I robię burdę, wrzeszczę [a tłum klientów już
zaczyna się kłębić]. Pieniądze się znajdują. Prowizję płacę jedną.
I ja, i pan-w-graniturze2 jesteśmy ugotowani na cały dzień.
Millenium jest zatem moim faworytem, jeśli chodzi o najgorszy
bank świata.
A jakie są Wasze doświadczenia?