Rozpoczynamy przedstawianie sylwetek ludzi związanych z trzecim sektorem. Społeczników i zapaleńców. Pierwszy - Marcin Wojdat, były dyrektor warszawskiego Banku Żywności, pełnomocnik prezydenta Warszawy do spraw współpracy z organizacjami pozarządowymi. Wykarmiony i wychowany w trzecim sektorze. Entuzjastyczny i pryncypialny. Na podstępne pytania o lojalność wobec urzędu lub wobec organizacji odpowiada, że może być lojalny wobec siebie.
Obecny stołeczny pełnomocnik prezydenta do spraw organizacji pozarządowych to warszawiak ze Śródmieścia. Rodzice chcieli, żeby miał konkretny zawód, więc po podstawówce trafił do Technikum Elektronicznego.
– To była głupia podpowiedź – mówi dzisiaj.
Szybko odkrył, że woli pracę z innymi ludźmi niż dłubanie w telewizorach. Pięć lat się męczył z przedmiotami zawodowymi, potem wściekle nadrabiał zaległości z humanistyki i zdawał na socjologię. Dostał się do Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych na Uniwersytecie Warszawskim. Na studiach zaczął pracować. Na początku był akwizytorem w hurtowni słodyczy „Łasuch”. Potem zaczął robić badania społeczne. Zaczynał od ankiet na ulicy, później tworzył narzędzia badawcze i koordynował całe projekty. Badania i harcerstwo zaprowadziły go do pracy w trzecim sektorze.
Pierwsza nić wiążąca Marcina Wojdata z pozarządówką to ZHP. Do Związku trafił późno, w piątej klasie szkoły podstawowej. Po latach został instruktorem harcerskim i prowadził męską drużynę w Hufcu na warszawskim Śródmieściu. Pierwsze zbiórki zwoływał w technikum, na matematyce. W tym wieku chłopcy raczej drwią z munduru. Ale Marcin ma talent do trudnych podopiecznych.
– To dlatego, że nie jest osobą skomplikowaną – mówi Marta Krajewska, koleżanka Marcina z harcerstwa. – Nie stwarza dystansu. Zadaje proste pytania, na które nikt inny jakoś nie wpada. Jak rozmawia z dwunastolatkiem, to się nim staje.
Działał w Hufcu Śródmieście 11 lat. Do momentu, kiedy pogniewał się na Związek za rotę przyrzeczenia harcerskiego. W 1995 roku Zjazd ZHP podjął decyzję, że harcerze będą mogli składać przyrzeczenie wyłącznie z odwołaniem do Boga: „mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce”. Przed tą zmianą pozwalano przyrzekać także, że harcerz będzie „dążyć do prawdy i sprawiedliwości”.
– Co z niewierzącymi? – pytali instruktorzy na zjeździe. – Oni też mogą założyć mundur i pełnić służbę, ale nie możemy im kazać przyrzekać na Boga.
Dzisiaj Marcin wspomina przytaczane argumenty z żalem.
– Sugerowano nam wtedy, żeby traktować słowo Bóg tak „po europejsku”, jak prawdę i sprawiedliwość. Myśmy mówili, że dla osób wierzących – wtedy większości z nas – Bóg znaczy jednak Bóg. Padł też idiotyczny argument, że „dobry drużynowy tak zrobi, żeby tego Boga przemilczeć w przyrzeczeniu”. Co to, to nie: organizacja, która ma wychowywać, nie może uczyć przemilczania. Pomyśleliśmy: jesteśmy po 1989 roku i nie musimy czegoś robić na niby.
Odeszli i założyli Stowarzyszenie Harcerskie. Z Hufca Śródmieście odpłynęło wtedy 700 instruktorów. W tym roku będą świętować dziesięciolecie.
Ludzie znający Marcina Wojdata mówią też, że z harcerstwa wyniósł przesadną i nie na te czasy uczciwość.
– Jest taki w bezpośrednich kontaktach z innymi ludźmi – mówi Piotr Todys, który z Wojdatem pracował w Federacji MAZOWIA. – Kiedyś zadzwonił do mnie, złajał za coś, po czym stwierdził, że musiał i ma nadzieję, że rozumiem.
Dodaje też, że Marcin jest do bólu pryncypialny. Dwa lata Bank Żywności, którego był dyrektorem, nie płacił w MAZOWII składek. Wojdat twierdził, że nie ma z czego.
– Pieniądze w Banku są na projekty; żywność w Banku jest dla biednych. On innych nie ma, więc chce, żeby Bank natychmiast z członkostwa wykreślić – wspomina Piotr Todys.
W harcerstwie Marcin poznał też żonę, Różę Rzeplińską, dzisiaj szefową hufca Stowarzyszenia Harcerskiego. Ślub wzięli dwa lata temu. Żona jest wobec Marcina krytyczna, kiedy wszyscy rozpływają się w pochwałach.
– Jak zakładamy mundury, to się spieramy dosłownie o wszystko. Wobec czego ustaliliśmy, że w mundurach nie jesteśmy małżeństwem, bo byśmy rady nie dali.
Ścieżki pozarządowe zaczął wydeptywać na studiach. Bardzo chciał zostać dyrektorem Banku Żywności SOS w Warszawie. Startował w pierwszym konkursie na to stanowisko w 1999 roku, ale go nie wygrał. Za to warszawskie środowisko pozarządowe zaczęło sobie Wojdata polecać. Ktoś go prosto z tego konkursu ściągnął do Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Zrobił tam projekt badawczy. Jakub Wygnański przyprowadził go do Centrum Organizacji Pozarządowych na Szpitalnej. Na krótko. Marcin zajmował się tam głównie administracją. To go zmęczyło.
– Rozliczałem jakiś gigantyczny remont poprzedników. Papiery rozkładałem na sali konferencyjnej, bo się nie mieściły w pokoju.
Brakowało mu konkretnego działania, które przynosi szybkie efekty konkretnym ludziom.
– Jak patrzę na Szpitalną, to widzę urząd do spraw trzeciego sektora – śmieje się.
Wziął udział w drugim konkursie na dyrektora Banku Żywności. Bardzo chciał tam pracować. Strasznie.
– To jest tak prosta idea, że nie może się nie udać. Z jednej strony żywność, która się marnuje. Z drugiej – ludzie, którzy na nią czekają. Mechanizm, który sam gra.
Dobrze się w tej idei odnalazł. Za Wojdata dotacje żywnościowe dla warszawskiego oddziału Banku Żywności wzrosły z 400 do 3500 ton rocznie. Natalie Bolgert z Rady Federacji Banków Żywności mówi, że Marcin zrobił z warszawskiego oddziału okręt flagowy federacji.
Marcin tymczasem wspomina, jak pierwszy raz siadł za pustym biurkiem na tle meblościanki à la późny Gierek. Bardzo źle to wyglądało. Zorganizował za darmo jakieś komputery. Potem ludzi, wolontariuszy. Początkowo zespół Banku był trzyosobowy. A on wśród nich najmłodszy. Wszyscy na emeryturach wojskowych – mogli mówić do dyrektora per „synu”. Trudno było. Potwornie się nastawił na budowanie dobrych relacji i powiększanie zespołu. Ściągał do pomocy harcerzy i studentów. Szukał na nich pieniędzy. To pozostawienie w Banku dziewięcioosobowej kadry, a nie uzbierane tony ryżu, zalicza dzisiaj do swoich sukcesów.
Współpracownicy mówią, że z Marcinem dobrze się pracuje, bo jest entuzjastą.
– Zapala się do pomysłów. Zwłaszcza własnych – śmieje się Marta Świderska, niegdyś odpowiedzialna w Banku za zbiórki żywności.
– Nie jest osobą, która widzi problemy – dodaje Marta Krajewska, która z Wojdatem zna się ze Stowarzyszenia Harcerskiego. – Nie zaczyna od nich rozmowy. Raczej mówi: „damy radę”. To bardzo pozytywnie człowieka nakręca.
Jest porywczy - mówią inni.
– Jak się skupi na własnym pomyśle, nie słucha innych i nie ma do nich cierpliwości. Jak ktoś za nim nie nadąża, to nie szuka z nim kontaktu, tylko rezygnuje – mówi z kolei jedna z najbliższych mu osób – żona.
Wojdat z Banku Żywności odszedł, jak mówi, w dobrej chwili. W organizacjach powinien być ruch. Liderzy powinni się zmieniać, nie mogą stać w jednym miejscu.
– Nie mogłem być w Banku wiecznie, bo blokowałem ludzi, którzy mogli robić to, co ja. Ty zostaniesz, oni się nie będą rozwijać. A co dopiero ty?
Mówi, że jego droga na urząd pełnomocnika prezydenta ds. organizacji pozarządowych była naturalna. Działał coraz bliżej samorządu. Próbował spinać sprawy wokół pomocy społecznej. Był jedną z najaktywniejszych osób w Federacji Organizacji Służebnych MAZOWIA.
– Nie interesowały go funkcje i zarządy. Ale zawsze się znajdował, gdy była do zrobienia konkretna robota– mówi Piotr Todys.
Przez rok był przewodniczącym Forum Dialogu Społecznego – najważniejszego organu opiniująco-doradczego dla władz publicznych Warszawy w sprawach zadań publicznych. Mocno się tam zaangażował. Chciał organizacje oderwać od rozmawiania wyłącznie o pieniądzach, bo to nie jest jedyny sposób współpracy z samorządem. Namawiał do przychodzenia na Komisje Dialogu Społecznego. Każda organizacja pozarządowa może mieć swojego przedstawiciela w takiej komisji, ale organizacje są mało aktywne. Marcin Wojdat ma o to do nich potworny żal.. Zżymał się, że nie chcą mieć wpływu na politykę społeczną w mieście. Rozmawiają językiem pieniędzy: „dajcie”, „zróbcie”, a na posiedzeniach komisji wieje pustką.
– Organizacje nie chcą wziąć na siebie większej odpowiedzialności za problemy tego miasta. I samorząd nie chce jej więcej oddać. Jest klincz.
Marcin będzie ten klincz rozluźniać, bo od 16 marca 2006 jest pełnomocnikiem prezydenta do spraw współpracy z organizacjami. Człowiek z serca sektora, wykarmiony w nim i wychowany – w urzędzie! Oczekiwania organizacji są ogromne. Ale on zdecydowanie nie chce być postrzegany jako „swój człowiek”, bo to rodzi dychotomię, którą akurat trzeba przełamywać. Chciałby być głosem doradczym. Podpowiadać, jak powinny wyglądać stosunki administracji z organizacjami.
– Ja oczekiwania organizacji przyjmuję. Chciałbym im sprostać. Ale chcę też, żeby organizacje pomogły mi kruszyć mur. Jak będzie problem, to żeby siadały przy stole i go rozwiązywały.
Przed objęciem stanowiska starał się, żeby urząd pełnomocnika podlegał bezpośrednio prezydentowi. W ten sposób będzie mógł być partnerem dla każdego z dyrektorów biur w urzędzie.
– Sam go namawiałem, ale mu tej pozycji nie zazdroszczę – mówi Jakub Wygnański o wyborze Marcina Wojdata na pełnomocnika. – Miasto go może przeżuć i wypluć.
Na rozmowie komisja rekrutacyjna spytała Marcina, czy jest w stanie być lojalny wobec urzędu. Odpowiedział, że może być lojalny wobec siebie. Piotr Todys mówi, że tak właśnie będzie.
– To przez tę swoją uczciwość śmieszną – mówi ironicznie. – Nie będzie robić niczego w sposób podstępny, zakulisowy.
– Taki człowiek to jest szansa na zmianę – dodaje Kuba Wygnański. – Za dużo ma do stracenia w środowisku, żeby grzać ławę, wykonywać ruchy pozorne i nieprawdziwe.
– To organizacje mogą być gotowe go zjeść, nie urząd – dodaje Piotr Todys. – Już mu ktoś na spotkaniu wytknął: „a pan tutaj kogo, przepraszam, reprezentuje”. Ponieważ rodowód ma pozarządowy, takie pytania mogą wpędzić w schizofrenię.
Marcin Wojdat pozostaje entuzjastą.
– W zeszłym tygodniu, kiedy spotkałem się z organizacjami, mówiłem: „my powinniśmy”. Wyszedłem ze spotkania i się zastanowiłem, co to znaczy „my”? My – urzędnicy? My – organizacje pozarządowe? To była dobra okazja, żeby się zastanowić, kim jestem. Mówię „my” do ludzi, z którymi pracowałem. I mówię „my” o urzędzie miasta. I pomyślałem, że tak będę mówić. To znakomita okazja, żeby zacząć tak mówić i tak myśleć – o ludziach, którzy chcą rozwiązywać problemy tego miasta.
W urzędzie pytali go też z przekąsem, czy nie widzi problemu w tym, że „przechodzi ze strony jasnej na ciemną”.
– Ja nie widzę strony ciemnej – odpowiedział.
Sylwetki społeczników przedstawiamy w miesięczniku gazeta.ngo.pl (zamów prenumeratę: www.gazeta.ngo.pl ).