Jej pierwszą kołyską był futerał od akordeonu, bo dziadek grał m.in. na tym instrumencie. Potem na studiach polonistycznych w Lublinie, poszukując korzeni, zaczęła śpiewać w chórze cerkiewnym. Poznała Jana Bernarda, z którym współzakładała Fundację na rzecz Badań nad Muzyką Ludową i Sakralną Kresów. Niedawno obchodzili dwudziestolecie. Kiedy ją zakładali, to nie zdawali sobie sprawy, na co się porywają.
Czym się zajmuje
Przez osiemnaście lat była prezeską Fundacji Muzyka Kresów, która co roku w Lublinie organizuje festiwal Najstarsze Pieśni Europy. Drugie ważne wydarzenie to Międzynarodowa Letnia Szkoła Muzyki Tradycyjnej – od trzech lat w Łukowiskach koło Janowa Podlaskiego. Przyjeżdżają różni specjaliści: etnografowie, etnolodzy, muzykolodzy, m.in. z Litwy, Ukrainy, Rosji, Białorusi, Serbii i prowadzą warsztaty. W zeszłym roku tematem przewodnim były pieśni korowodowe.
Z fundacji zrodził się Ośrodek Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych "Rozdroża", nowa miejska, samorządowa instytucja kultury w Lublinie, w którym teraz pracuje. Prowadzi warsztaty muzyczne z różnymi grupami: od ośrodków terapeutycznych, poprzez grupy kobiece do trzech szczególnie dla niej ważnych uczniów. Wstaje późno, o godzinie 11, ale chodzi spać ok. 3 w nocy.
Dlaczego to robi
Część jej rodziny pochodzi z Kresów, z Polesia. – To miało znaczenie – podkreśla. – To już troszkę oklepana anegdota, ale rzeczywiście moją pierwszą kołyską był futerał od akordeonu, bo dziadek grał m.in. na akordeonie. Jego marzeniem było, że zostanę pianistką, i jak miałam cztery lata, rzeczywiście posadził mnie przy pianinie. Chodziłam także na kurs nauki gry na organach. Potem na studiach polonistycznych w Lublinie, poszukując korzeni, zaczęłam śpiewać w chórze cerkiewnym. Pradziad był wyznania prawosławnego.
Na początku lat osiemdziesiątych poznała Jana Bernarda, z którym współzakładała fundację. Fundacja na rzecz Badań nad Muzyką Ludową i Sakralną Kresów, w skrócie Muzyka Kresów parę dni temu obchodziła dwudziestolecie. – Powstała z naszej fascynacji muzyką tradycyjną. Kiedy ją zakładaliśmy, to nie zdawaliśmy sobie sprawy, na co się porywamy – mówi.
Nie wie, jak udało im się przez tyle lat przetrwać, bo nie mieli stałego wynagrodzenia. W większości działali jako wolontariusze. – Lubiliśmy to bardzo – śmieje się. Największy wpływ na kształt tego, czym się zajmuje, miała muzyka zespołu Drewo z Ukrainy. – To było na początku istnienia fundacji. Usłyszałam otwarty śpiew. W tym zespole, w pierwszym składzie byli sami etnomuzykolodzy. Moje poszukiwania ukierunkowały się w stronę otwartego śpiewu, w poszukiwanie brzmień – opowiada.
W pewnym momencie poczuła chęć przekazania tego, co wie. Nie tylko informacji o śpiewie, ale też systemu wartości, który najkrócej zawiera w słowie „miłość”. – Mam świadomość, że przekazywanie wiedzy jest koniecznością, bo jeśli jej nie przekażę, to ona nie zostanie zachowana. Dzięki temu świat jest lepszy – mówi.
Śpiew otwartym głosem to tak, jakby człowiek stawał nago przed ludźmi. Nie można niczego podrasować, podmalować, oszukać. Trzeba dojść do własnego tembru głosu, bo tylko wtedy jest się wiarygodnym. To proces, który trwa kilka lat. Trzeba się zgodzić na wszystkie odcienie swego głosu, a te nie zawsze się podobają. – Bo ma się wyobrażenie piękna idealnego. Moment, w którym człowiek godzi się z tym, że to jest mój głos, to jestem ja, jest najważniejszy – podkreśla. Sama się z trudem zgodziła na swój głos, teraz jej się podoba. – To jest kawałek mnie. Jest ciężki, gęsty, taki jak ja. Wolałabym jasny i dźwięczący – śmieje się. Śpiewa i uczy tradycyjnych pieśni anonimowych, obrzędowych. Słowa są symboliczne. Można zaśpiewać tak, że ludzie zasną, a można tak, że się do czegoś obudzą.
Palenie przeszkadza. – Żartowałam, okłamywałam się, tworzyłam mitologię, że nie przeszkadza, ale to nie prawda – przyznaje.
Największy sukces
Sukcesem określa swoich uczniów. – Przeważnie kobieta uczy kobiety. Trafiło się jednak tak, że trzech chłopców zainteresowało się śpiewem otwartym. To są naprawdę moje dzieci. Jestem z nich dumna. Widzę, jak chłoną wiedzę. Czuję, że naprawdę przekazuję im kawałek siebie – podkreśla. – To, co od nich dostaję, jest fantastyczne. Nauczyłam się, że niczego się nie przeforsuję na siłę, nawet jeśli idea jest najszczytniejsza.
Największa porażka
– Nie doceniłam swojego męża jako proroka – mówi otwarcie. – Znaliśmy się całe życie, byliśmy małżeństwem przez sześć lat. Zaprowadził mnie do Boga.
Co lubi
– W młodości zachwycał mnie Hesse. Niedawno do niego wróciłam. Pomyślałam, niemożliwe, żeby mnie zachwycał, przecież to naiwny psychologizm – śmieje się. – Ale w dzieciństwie czytałam bardzo poważną prozę, której nie rozumiałam, np.” Jana Krzysztofa” i inne książki Romain Rollanda. W domu było dużo książek. Rodzice kupowali mnóstwo książek. Mama jest polonistką.
Uwielbia Miłosza. Jest dla niej niewyczerpanym źródłem mądrości i prawdy o człowieku. Drugą inspiracją jest Adam Mickiewicz, przede wszystkim jego „Zdania i uwagi”. Jest ponadczasowy. Nie sytuuje go w żadnej epoce.
Uwielbia „Widnokrąg” Wiesława Myśliwskiego. Z młodej prozy ceni Pawła Huelle. – Masłowskiej nie pokochałam – śmieje się.
Lubi muzykę Bacha i Haendla. – I wcześniejszych i późniejszych kompozytorów. Odkrywam coraz nowe wątki w tej muzyce. Ostatnio słucha trochę elektroniki. Określa to swoją nową przygodą. – Nie myślałam, że pójdę kiedykolwiek w tym kierunku – śmieje się. A czasem potrzebuje błogiej ciszy, albo żeby radio do niej gadało, a niekoniecznie grało.
Uwielbia Lublin. – Jest nie za duży, nie za mały. Kocham Wilno. Jest dla mnie porównywalne klimatem do Lublina jako prowincji bez kompleksów. To coś cudnego. Prowincja, która ma świadomość swojej wartości, to coś bardzo cennego. A w Lublinie pod względem wydarzeń kulturalnych jest coraz lepiej – podkreśla. Przyjechała tutaj na studia, bo uważała, że KUL jest niezależny polityczne. Swoje studia określa mianem cudownego czasu. KUL był wtedy enklawą dla ciekawych ludzi. Uniwersytetem w sensie Alma Mater. – Ukształtował mnie intelektualnie – zaznacza i bardzo prosi, żeby wspomnieć o metodologu Stanisławie Majdańskim, bo go uwielbiała jako swojego mistrza.
Lubi ludzi. – To bardzo banalne sformułowanie, ale co zrobić. Najbardziej takich, którzy rozumieją, co ja do nich mówię i których sama rozumiem – śmieje się. Ludzie są zawsze dla niej wyzwaniem. Ważne jest dla niej wchodzenie w relacje.
Tremę miała raz w życiu. – Okropną, w Toruniu. Miałam okropną chrypę, byłam przekonana, że nie dam rady. „Sytuację uratował mój uczeń, z którym wtedy występowałam, bo naprawdę nie mogłam śpiewać”. Poza tym lubi występować i tremy nie ma. Najbardziej lubi śpiewać pieśni z regionu kurpiowskiego. – Są piękne, melodyjne i pasują do tembru mojego głosu. Podobno moi przodkowie stamtąd pochodzą. Na pograniczu Kurpiów istnieje wieś Mamino i wszyscy jej mieszkańcy to Mamińscy.
Plany na przyszłość
– Mam plan zrobić dużą formę, której nie chcę jeszcze nazywać, muzyczno-teatralną z muzyką elektroniczną i ze śpiewem tradycyjnym – mówi.
Myśli o projekcie pt. „Macijewski-Szymanowski” z prof. Ihorem Macijewskim z Petersburga, ważną osobą w jej życiu. – Moja koleżanka, Elżbieta Kosecka ma śpiewać sopranem pieśni kurpiowskie Szymanowskiego, ja mam śpiewać tradycyjne pieśni kurpiowskie, do tego prof. Macijewski ma skomponować muzykę. Bardzo chcę to zrealizować – podkreśla.
Myśli też o swoich uczniach. Chce ich wypromować na ile to możliwe. – Są to Paweł Grochocki, Bartłomiej Drozd i Edmund Kuryluk. Nie śpiewają muzyki pop. Muzyka tradycyjna zawsze będzie elitarna. Ale chciałabym, żeby zaistnieli. Zależy mi, żeby ich dobrze wyedukować – zaznacza.
Przyznaje, że w fundacji wiele rzeczy nie udało się zrealizować. Chciałaby wydać jeszcze trochę płyt z Międzynarodowej Szkoły Muzyki Tradycyjnej. Ale główne marzenie to założenie stacjonarnej szkoły muzyki tradycyjnej. – Bardzo kompleksowej. Nie tylko granie, śpiewanie, tańczenie. Musi być podbudowa naukowa, np. filozoficzna. Analogiczne konserwatorium jest w Pietrozawodsku. Musi być kontakt z naturalnymi, ludowymi, tradycyjnymi artystami ludowymi. Nie wszyscy chcą przekazywać wiedzę, ale np. Jan Gaca chce i ma wielu uczniów – wymienia.
Monika Mamińska urodziła się 13 lipca 1959 w Radomiu. Od dzieciństwa stykała się z muzyką, poprzez dziadka trębacza i szkołę muzyczną, do której chodziła. Mama-polonistka zaszczepiła jej z kolei zainteresowanie literaturą. Te dwie rzeczy towarzyszą jej do tej pory (polonistyka na KUL, z odrobiną (2 lata) filozofii, uczestnictwo w różnych chórach - KUL-owski i prawosławny chór parafialny, od założenia Fundacji Muzyka Kresów także śpiew otwartym głosem). Od 1983 współpracuje z Janem Bernadem (we wszystkich pomysłach i nieformalnych realizacjach J.B.) Od 1991 bierze udział w działaniach Fundacji Muzyka Kresów (organizowanie sympozjów, sesji naukowych, prowadzenie warsztatów głosowych na terenie całej Polski).
Źródło: inf. własna ngo.pl