Lubelska Kooperatywa Spożywcza, czyli jedzenie z dala od marketu
Nie jeżdżą po warzywa do hipermarketu, nie stoją w kolejkach do kas, wolą omijać centra handlowe. Członkowie kooperatyw spożywczych wierzą, że można inaczej. Zupę gotują z warzyw od lokalnych rolników, sami sprawdzają, w jakich warunkach rosną pomidory, które kładą na kanapkę. Jedna z takich kooperatyw działa również w Lublinie.
A wydaje się, że w mieście nie ma alternatywy dla jedzenia z marketu. Rzeczywiście, wielu mieszkańców wybiera wypad do najbliższego sklepu wielkopowierzchniowego, gdzie warzywa lądują w wózku razem z proszkiem do prania i wędlinami.
Alternatywą może być sklep ze zdrową żywnością, a takich jest w Lublinie coraz więcej. Niestety, tam zdrowa, certyfikowana żywność jest często dużo droższa. Właśnie dlatego mieszkańcy wielu miast zbierają się w kooperatywach, zamawiając wspólnie wyroby bezpośrednio od rolników.
– W Polsce jest kilkanaście kooperatyw, w każdym dużym mieście przynajmniej jedna, a w stolicy są cztery. Widać, że jest zapotrzebowanie na organizowanie się w ten sposób – mówi Marcin Bogacz, członek Lubelskiej Kooperatywy Spożywczej.
Na czym polega kooperatywa? Jak się okazuje, takie inicjatywy działają jak spółdzielnie, wymagają sporego zaangażowania od członków, które jednak procentuje – przekonuje Bogacz. Ludzie zbierają się w niej nieformalnie i starają się działać wspólnie, by sprowadzać naturalne produkty prosto od producentów. Czyli mówiąc najprościej – od rolników, mieszkających często parę kilometrów od miasta, w którym działa kooperatywa.
– Najprościej mówiąc, chodzi o oddolne zorganizowanie się grupy osób, które chcą pozyskiwać dla siebie zdrową żywność. Każda kooperatywa jest inna, jednak dla nas ważne jest, by brać żywność od lokalnych wytwórców. Są to miejscowi rolnicy. Ale to nie są tylko rolnicy certyfikowani. Niektórych rolników, którzy uprawiają ziemię w sposób naturalny, nie stać na certyfikat. Dla nas to nie jest wyznacznik. Sami docieramy do producentów i sprawdzamy, jak działają.
O co chodzi? O pieniądze…
Najczęściej powtarzający się argument za zrzeszaniem się w ramach kooperatyw jest też najprostszy i często najbardziej przemawia do osób, które zastanawiają się nad wstąpieniem w ich szeregi. O co chodzi? O pieniądze. Zdrowa żywność od rolnika spod Nałęczowa zazwyczaj wygrywa cenowo z certyfikowanymi produktami, które znajdziemy na półkach sklepów ze zdrową żywnością.
Poza tym to również praktyczne – nie trzeba spędzać czasu na porównywaniu cen i dochodzeniu do tego, czy pomidor, który chcemy wrzucić do koszyka z zakupami rzeczywiście jest ekologiczny. No i zadajmy sobie podstawowe pytanie: kto lubi wycieczki do zatłoczonych, wielkich marketów? W kooperatywie mamy pewność, że każde warzywo zostało dokładnie sprawdzone.
A to ktoś musi zrobić, właśnie dlatego działanie kooperatyw wiąże się z pracą każdego z członków. Wymaga to czasu, jednak organizatorzy kooperatywy w Lublinie zapewniają, że chodzi o kilkugodzinne dyżury, i to jedynie od czasu do czasu. To jednak również wartość, bo w ten sposób wokół inicjatywy wiąże się społeczność.
– To jest pomysł dla osób, które są skłonne dać coś od siebie. To jest nieuniknione i wpisane w ten pomysł, a wspólne działanie bardzo wiąże – mówi Bogacz. Jak podkreśla, wymagane jest zaufanie do innych ludzi, które potem procentuje – bo z zaprzyjaźnionymi członkami kooperatywy można działać w różny sposób, nie tylko przy wspólnym zamawianiu warzyw.
A członkowie kooperatywy to często osoby, którym nie jest wszystko jedno. Widać to na przykład po facebookowym profilu organizacji, gdzie pojawiają się informacje na temat wegetarianizmu czy linki do akcji społecznych.
Porozumienie między miastem a wsią
To więc osoby zaangażowane, ale co z rolnikami? Wielu z tych, których wybiera kooperatywa, nie jest skorych do oddawania swoich wyrobów do hipermarketów. Inni nie mają na to pieniędzy, tak samo jak na certyfikowanie swojej żywności.
Jak mówi Bogacz, rolnicy są bardzo otwarci na współpracę. Przekonuje ich bezpośrednie podejście do klienta. – To jest jednak inne rozwiązanie niż sklep. Dla osoby, która handluje z hipermarketami może to nie być interes. Ale z naszą inicjatywą docieramy do tych, którzy nie mogą podołać wymaganiom certyfikatów, większej produkcji. W marketach ze zdrową żywnością trzeba jednak wszystko poświadczyć dokumentami. A my robimy wszystko będąc w kontakcie z rolnikami, rozmawiamy z dostawcą, który deklaruje, że uprawia w sposób ekologiczny. Wybieramy się na spotkania z nim, sprawdzamy wszystko w łatwy sposób. Czasem też pomagamy w uprawach.
Jak podkreślają członkowie kooperatyw, chodzi również o znalezienie nici porozumienia między mieszkańcami wsi i miasta. Dziś rdzenni jej mieszkańcy często coraz bardziej oddalają się od dużych ośrodków, a jeżdżą do nich zazwyczaj jedynie do pracy, lekarza i załatwić ważne sprawy.
Wegetarianizm i weganizm to już nie fanaberie
Kooperatywa nie ma jeszcze sklepu, choć Bogacz twierdzi, że marzy mu się mały lokal, gdzie mogłyby przyjść również osoby niezwiązane z Kooperatywą. Takie inicjatywy działają już na przykład w Warszawie, gdzie warzywa „od chłopa” sprzedaje się w sklepiku Kooperatywy Dobrze. Jednak osoby z nią związane organizują targi wegetariańskie i wegańskie.
Chodzi o Tu Targ, na którym można kupić nie tylko żywność – choć stragany uginają się głównie od warzyw, owoców i przetworów wytwarzanych pod Lublinem lub w samym Lublinie, również przez sprawdzonych dostawców. Na Tu Targu można dodatkowo oszczędzić sobie wizyty w drogerii, bo społecznicy zapraszają też wytwórców naturalnych dezodorantów czy płynów do kąpieli.
Wszystkie te inicjatywy mają jeden wspólny mianownik – stawiają na zdrowie, weganizm i wegetarianizm oraz ułatwiają życie. Jak mówi Magda, nauczycielka i wegetarianka z Lublina, to dobry dodatek do istniejących knajp wegetariańskich. Do ideału jednak sporo brakuje.
– Jest gdzie zjeść, bo w ostatnich latach powstało sporo wegetariańskich lub wegańskich miejsc. Zielony Talerzyk, Pobite Gary, Umea – to trzy pierwsze, które przychodzą do głowy i gdzie można zjeść naprawdę pysznie, a dania smakują też mięsożernym. Ale to w centrum, bo jak się od centrum kawałek odejdzie to już trudno coś znaleźć, trzeba szukać w menu poszczególnych restauracji, a tam za wegetariańskie dania uznaje się ryby i ewentualnie pierogi (fajnie, jak nie polewają ich skwarkami).
Jest też dużo sklepów ze zdrową, wegetariańską i wegańską żywnością, także praktycznie każdy produkt można już w Lublinie dostać. Jak podkreśla, wegetarianizm i weganizm coraz rzadziej odbierane są jako ekscentryczne fanaberie.
– Większość moich znajomych to ludzie otwarci i poszukujący alternatywnych sposobów na życie, więc nikogo mój wegetarianizm nie dziwi, a wielu z nich jest wegetarianami lub nawet weganami. W pracy ludzie na początku są zaskoczeniu, jak się dowiadują, że nie jem mięsa, ale może dlatego, że nie znają wielu takich osób i kojarzą je też ze specyficznym ubiorem i stylem życia. Ale nie dziwią się za długo i nie jest to dla nich specjalny szok. Dziwią się nastolatki, które uczę. Nie mogą zrozumieć, jak można nie jeść mięsa, i dopytują długo: "to co pani je?". Ale dla mnie to też sygnał, że ani w domach, ani w szkołach, ani w swoim środowisku większość z nich nie słyszało nigdy o wegetarianizmie i nie znają takich osób.
Źródło: lublin.ngo.pl