Przedsiębiorstwa społeczne są hybrydami, łączącymi różne cele. Czasem efektem jest łączenie atutów, ale czasem – kumulacja słabości – pisze dla Ekonomiaspoleczna.pl Piotr Frączak.
Wiem, że jak zwykle po moim tekście pojawią się komentarze: „dość już tej teorii!”, „po co dzielić włos na czworo?!”, „wdrażajmy a nie filozofujmy!”. Rozumiem to podejście, ale jestem przekonany, że bez refleksji teoretycznej praktycy wcześniej czy później muszą zapędzić się w kozi róg. Nie przypadkowo ruch spółdzielczy z początku ubiegłego wieku nie tylko wspierał powstawanie nowych spółdzielni, ale tworzył teorię, zakładał instytuty i edukował. Teoretycy musieli być zgodni z praktykami, źle jest gdy nie ma albo jednych, albo drugich. Stanisław Wojciechowski podkreślał: „W pierwszym wypadku grozi spółdzielni niebezpieczeństwo zmaterializowania, zwyrodnienia, a drugim – zastoju lub upadku”.
Punktem wyjścia do moich rozważań jest publikacją Marka Rymszy „Aktywizacja w polityce społecznej. W stronę rekonstrukcji europejskich welfare states?" wydana przez IFIS PAN w 2013 roku. Jest tam kilka tez, które niewątpliwie powinny zainteresować środowisko ekonomii społecznej i sektora obywatelskiego.
Tezą, którą chciałbym przedstawić i poddać pod dyskusje praktyków, jest problem hybrydyzacji. Pisałem już o nim wielokrotnie m.in. w książce „Dwa dwudziestolecia pozarządowych inspiracji”, ale podejście Marka Rymszy pokazuje sprawę jeszcze z innej strony. Stwierdza on, że „hybrydowość jest rozwiązaniem charakterystycznym dla współczesnych podmiotów zarówno non-profit, jak i not-for-profit”. Instytucjami hybrydowymi są, jak podkreśla za prof. Izdebskim Marek Rymsza, spółdzielnie socjalne.
Dalej autor formułuje tezę, że silne sprofilowanie spółdzielni socjalnych w kierunku organizacji pozarządowych „było sprzeczne z ideą przedsiębiorczości społecznej”. Jeśli dodamy do tego stwierdzenie że „spółdzielnie socjalne zakładane przez osoby prawne (teoretycy pilnują prawidłowości sformułowań i nie mówią o „spółdzielni socjalnej osób prawnych” – przyp. PF), których misją statutową jest reintegracja zawodowa i społeczna osób słabszych, są po prostu kolejnym rodzajem instytucji aktywizujących, a nie – jak w przypadku spółdzielni zakładanych przez osoby marginalizowane – specyficznymi instytucjami kolektywnego samozatrudnienia (…) o nieczytelnej formule świadczenia usług reintegracyjnych na sposób wzajemnościowy”, to hybrydowość zaczyna być synonimem niejednoznaczności (może nawet mylenia pojęć), a nie łączenia gatunków.
Czy jest to rzeczywisty problem, czy tylko konstrukcja teoretyczna wydumana przez naukowca? Może rzeczywiście czasem, udając kogoś innego, realizując równocześnie różne projekty o różnych filozofiach i oparte na różnych systemach wartości, stajemy się takimi hybrydami, które zamiast łączyć atuty różnych porządków, kumulują ich słabości? Co z tego, że taka hybryda zdobywa pieniądze z różnych grantów i funduszy, skoro odbywa się to kosztem ostatecznych efektów? Marek Rymsza pisze o takiej polityce aktywizującej: „jej efekt w skali makro jest niewspółmierny do poniesionych nakładów i skali prowadzonych działań”. Myślę, że często jest tak również w skali mikro. Oczywiście miło mi będzie usłyszeć, że mylę się w tej kwestii.
Źródło: ekonomiaspoleczna.pl