Czy demokracja w ogóle istnieje? Istniała? Będzie istnieć?
Najmocniejsze argumenty przeciw demokracji związane są z
istnieniem dzieci, anarchistów i fachowców. Jeśli nie liczyć
fundamentalnych kłopotów, jakie niesie ze sobą od najdawniejszych
czasów samo słowo demokracja. Ale z drugiej strony niewiele byśmy
wiedzieli o samych początkach pomysłu na władzę ludu, gdyby nie jej
greccy, zajadli i nieprzejednani krytycy, wśród których znajdujemy
największych ówczesnych myślicieli: Platona i Arystotelesa.
Demokracja, czyli władza ludu, jest pojęciem tak pojemnym,
płynnym, zmiennym, czasami wirtualnym, niekiedy teoretycznym,
zdarza się (ostatnio, czyli w ciągu minionych stu lat) być czymś
realnym. Demokracja została stworzona i… przetrwała. W ostatnich
stu latach odżywa, być może wiek jej tryumfu właśnie nadchodzi. Ale
może nie. Cóż bowiem zrobić z ustrojem, który nawet kiedy byłby
idealny, nie mógłby być urzeczywistniony, a ten urzeczywistniany
najczęściej bywa tak odległy od jakiegokolwiek swojego
ideału?
Wykluczająca…
Z czasów peryklejskich Aten, matecznika demokratycznej zarazy,
nie ostał się żaden traktat teoretyczny o demokracji. Zamysł
demokratyczny został zrekonstruowany na podstawie pism jego
krytyków, wedle ocen sceptycznych, podług narzekań i biadoleń na
rząd ludu, no właśnie, czyj rząd? Kto to jest demos, ów lud?
Kto ma prawo należeć do demos? Kto nigdy do niego należeć
nie będzie? O demokracji ateńskiej sprzed 2500 lat mówi się
niejednokrotnie, że choć poszerzyła grupę rządzących (w porównaniu
do oligarchii, monarchii), to była jednak systemem na wskroś
wykluczającym. Konsekwencje ateńskich pomysłów, a raczej ich braku
były wiekopomne. Poza jej orbitą pozostawały kobiety (w Szwajcarii
kobiety uzyskały prawo do głosu w roku 1971), niewolnicy,
cudzoziemcy. No i dzieci! Kwestia dorosłości, czyli uznania
momentu, od kiedy człowiek w pełni władz umysłowych może decydować
o politycznym kształcie swojego otoczenia, może wpływać na wybór
władz, urzędników, na zmianę i tworzenie praw - pozostaje jednym z
ważnych argumentów przeciw arbitralności samej demokracji. Jeśli
możemy wykluczyć zbyt młodych, to dlaczego nie innych? Droga do
wykluczeń, „bo się nie nadają, nie znają, nie podołają”, została
otwarta.
Małomiejska…
Grecy nie traktowali wolności jako dobra ogólnoludzkiego. To
było dobro obywatelskie, dostępne nielicznym. Ludzie nie istnieli,
istniała polis i jej obywatele. Antyczny kształt demokracji
zakładał również stosunkowo niewielką przestrzeń do władania.
Zasadniczo panuje zgoda, że sprawność funkcjonowania greckiej
demokratyczności sprawdzała się w społecznościach nie liczniejszych
niż 30-50 tys. osób. Żyrardów tak – Zakopane już nie. Czy więc
Ateńczyk z czasów Sokratesa rozpoznałby w dzisiejszym europejskim
czy amerykańskim spektaklu demokratyczny znajome rysy? Żadną miarą.
Rozmiar się liczy…
Koleiny demokratycznych zasad wyżłobione zostały przez kolejne
odsłony: rzymską republikę, średniowieczne doświadczenia
weneckie, rewolucję demokratyczną XVII i XVIII wieku w Anglii i
Ameryce. Każda nowa wersja demokratyczności to nowy rozdział w
konstruowaniu praw, instytucji, zasad inkluzji i ekskluzji,
poszerzania, formalizowania, technicyzowania demokracji.
Niereprezentatywna…
Podnoszonym przez krytyków zarzutem wobec demokracji jest
iluzja rządów ludu. Wedle nich rządzi znowu, jak w oligarchii,
arystokracji, merytokracji, garstka nad tłumem, mniejszość nad
większością. Mniejszość uzasadnia swoja racje kompetencjami,
umiejętnościami, zdolnościami. Powstaje fundamentalne pytanie: czy
demokracja to rządzenie ludu, czy co najwyżej zdolność do jakiegoś
typu wybierania sobie tych, którzy będą innymi rządzić? Demokracja
bezpośrednia nie była możliwa zarówno w porozrzucanych na greckich
wyspach polis, jak i w gigantycznej, nieogarnialnej
republice Rzymian. A jakimś, niezrozumiałym cudem, starożytni
mechanizmu reprezentatywności nie odkryli. A być wszyscy, wciąż na
miejscu w Rzymie, nie mogli…
Problemem, który zauważyli jeszcze starożytni, była kwestia
spójności grupy demokratycznej. Właściwie powinna ona była być dość
jednorodna, nieróżniąca się majątkowo, religijnie, językowo – w
przeciwnym razie czekały ją nieuchronne konflikty interesów.
Zaakceptowanie poglądu, że konflikt interesów jest wpisany w samą
logikę demokratycznych idei, przyszło dopiero kilkanaście wieków
później.
Rozwijająca się dzięki krytyce
Można też powiedzieć, że kolejni krytycy demokracji wznosili
na nowo gmach jej zmodernizowanej definicji. To, czego nie
rozumieli Grecy, poprawiali Rzymianie, doskonalili Wenecjanie,
szlifowali Monteskiusz z Janem Jakubem Rousseau, klarował John
Stuart Mill, modelowali Madison, Jefferson i Washington.
Vifredo Pareto w latach 30. XX wieku złośliwie pytał: „Kim
jest to nowe bożyszcze, zwane „Głosowaniem Powszechnym”? Nie jest
ono ani łatwiejsze do zdefiniowania, ani mniej tajemnicze, ani
bardziej realistyczne, niż duchy innych bożyszcz. Również i jego
teologia jest pełna jest jaskrawych sprzeczności. To nie ono
wiedzie swych chwalców, lecz raczej oni je wiodą, czy też prowadzą
za nos, określają formy, w jakich ma się przejawiać. Głosząc
świętość „rządów większości”, sami – choć stanowią niewielką
mniejszość – często stosują wobec nich taktykę obstrukcji, a w
pewnych przypadkach, paląc kadzidła Rozumowi swego bożyszcza,
sprzymierzają się z Szykaną, Oszustwem i Korupcją”.
Anarchiści, aczkolwiek spolaryzowani pośród siebie samych od
zawsze i niemiłosiernie, mieli jeden prosty zarzut: jakikolwiek
istniejący rząd gorszy jest od nieistniejącego. Każdy rząd rości
sobie prawo do użycia przemocy i podporządkowania jednostek.
Demokratyczny rząd nie różni się w niczym od innych form
sprawowania władzy. Ergo – demokracji mówimy nasze
anarchistyczne nie. W tych zarzutach nie ma miejsce na kompromis.
Ale też warto zauważyć, że m.in. dzięki tym argumentom demokracje
zaczęły starannie przypatrywać się inklinacjom swoich instytucji i
urzędów do stosowania, nadużywania przemocy. Zaczęły ją
kontrolować. Z krytyki demokratycznych instytucji zrodził się też
monteskiuszowski trójpodział władz: na ustawodawczą, wykonawczą i
sądowniczą, tak, żeby każda drugiej patrzyła na ręce. Ten pomysł
zasługuje na wiekopomnego Nobla z polityki.
Demokracja próbowała się jednak bronić. Bez państwa przemoc by
nie zniknęła, na społeczeństwo aniołów nie możemy liczyć; niektórzy
ludzie, wyjęci spoza jakiejkolwiek kontroli mogliby tyranizować
innych.
Wymóg kompetencyjności w dopuszczeniu do praw wyborczych
chociażby, zakładał, że nie wszyscy dorośli (a w tym i jeszcze
bardziej kobiety, niewolnicy) mogą posiadać zdolność do rządzenia
innymi. Paradoksalność tej uzurpacyjnej sytuacji była długo
niewidoczna nawet dla światłych „demokratów”.
Demokracja w ogniu niewypalalnej krytyki obwarowała się
kilkoma gwarancjami, które mają potwierdzić, że nie jest najgorszym
z możliwych ustrojów. Te antykrytyczne filary to: prawo wyboru
przedstawicieli, wolne i uczciwe wybory powszechne, bierne prawo
wyborcze, wolność słowa, dostęp do informacji, skłonność do
inkluzji obywatelskiej, włączanie w proces demokratyczny kolejnych
grup społecznych, uznanie konsekwencji rozwiązań i regulacji
równościowych.
Można zauważyć, że demokracje współczesne zawdzięczają swoim
krytykom bardzo wiele, jeśli nie wszystko. W tym sensie krytykom
demokracji należą się słowa uznania. Chyba, że ci krytycy
przekroczyli smugę cienia i wstąpili na ciemną stroną wrogości
wobec demokracji jako takiej. Ale to już temat na inną
rozmowę.
Źródło: inf. własna