Część organizacji pozarządowych i zaproszone przez nie środowisko ekspertów będzie przygotowywać obywatelski projekt ustawy o jednomandatowych okręgach wyborczych w samorządzie. O tym, jak ten projekt powinien wyglądać: czy zmiany mają być minimalne czy niemalże ustrojowe, dyskutowano na przygotowawczym spotkaniu.
Jednomandatowe okręgi wyborcze oznaczałyby, że w danym okręgu
wybieralibyśmy – spośród wielu kandydatów – tylko jednego radnego,
reprezentującego następnie wszystkich mieszkańców. Inicjatywa
organizacji dotyczy wyłącznie wyborów samorządowych: radnych gminy,
powiatu i sejmików wojewódzkich.
– JOW-y w Sejmie budzą o wiele więcej kontrowersji, więc nie
podnosimy tego postulatu – tłumaczył Jakub Boratyński z Fundacji
im. Stefana Batorego.
Zaproszeni na spotkanie goście nie dawali nadziei, że JOW-y są antidotum na wszystko, jak chcą często ich zagorzali zwolennicy.
– Nie możemy mówić rzeczy nieprawdziwych – mówił Jacek Kucharski z Instytutu Spraw Publicznych – a mianowicie, że jednomanadatowe okręgi wyborcze zwiększą frekwencję i zmniejszą korupcję.
Badania (m.in. sztokholmskiej IDEE czy Międzynarodowego
Wyborczego Studium Porównawczego) dowodzą, że frekwencja
wyborcza jest w państwach stosujących ordynację większościową
niższa. Korupcja natomiast zależy od zasad finansowania kampanii
wyborczych, a nie od sposobu wybierania parlamentarzystów czy
radnych.
– Powiem więcej, wprowadzenie jednomandatowych okręgów i na
przykład liberalizacja zasad finansowania dopiero byłaby
korupcjogenna – dodawał Jacek Kucharski.
– W małych społecznościach da się wyodrębnić lokalne problemy, na które radny będzie mógł odpowiadać. W dużych miastach wytworzy się system dwublokowy, który będzie się zmieniał u władzy.
Znam człowieka
Za największą wartość JOW-ów na poziomie samorządu uznano bezpośrednią więź z wyborcą oraz osobową odpowiedzialność wybranego radnego przed swoją społecznością. Mieszkańcom łatwiej będzie zidentyfikować, kto ich faktycznie reprezentuje i jakie są jego lub jej faktyczne poczynania. Dziś wiedza o radnych jest wśród mieszkańców znikoma.
– Jestem gorącą zwolenniczką ordynacji większościowej w samorządach, bo buduje więź między wyborcą a przedstawicielem – mówiła Grażyna Kopińska. – Oni faktycznie go znają I może on (lub ona) faktycznie próbować załatwiać lokalne sprawy.
Po to jednak, żeby ta więź zaistniała na jednego radnego powinno
przypadać ok. 10 000 wyborców – ocenia Grażyna Kopińska. To w
części Polski oznaczałoby zwiększenie liczby radnych, a na to nie
ma zgody ani przyzwolenia.
– Jeśli reprezentować nas będzie jeden człowiek, nawet wybierany
przez większą liczbę mieszkańców, to więź i tak będzie większa niż
dotychczasowa – odpowiadał Mariusz Wis z Fundacji im. Madisona.
Zwolennikiem JOW-ów na poziomie samorządu jest również prof. Jerzy Regulski, współautor ustawy o samorządzie terytorialnym oraz założyciel FRDL. Dla prof. Regulskiego JOW to tylko narzędzie, a ważniejsze są stojące za ordynacją kwestie ustrojowe. Głównie te dotyczące rad, które dzisiaj mają de facto bardzo mało do powiedzenia.
– Rada może mieć albo funkcję zarządzającą (wielkim Amsterdamem
rządzi jedynie siedmiu radnych) albo może być reprezentacją
interesów społeczności, wtedy powinna być duża, żeby je
odzwierciedlać. Polskie rady nie wiadomo czym są – ocenia
krytycznie prof. Regulski. – Faktyczna władza należy obecnie do
wybieranych bezpośrednio wójtów, burmistrzów i prezydentów. Oni są
dziś w konflikcie ustrojowym z radą, która niewiele może. Radni są
tym sfrustrowani, więc nie spodziewałbym się wielu dobrych
kandydatów.
Potwierdza to Jerzy Grela, wieloletni radny dzielnicy, a dziś
rady miasta Krakowa.
– Chcielibyśmy więcej znaczyć, ale decyzję podejmuje prezydent. Co
prawda ostatnio mogliśmy zagłosować nad budżetem (i przy okazji
przeciwko prezydentowi), ale przez większość roku rada jest po
prostu uśpiona.
Prof. Regulski nie wyobraża sobie zmiany ordynacji bez dyskusji
o tym, czym tak naprawdę ma być rada. Przy tak silnym burmistrzu i
wójcie na pewno nie będzie zarządem. Powinna być reprezentacją
społeczności, ale z jasno określonymi zadaniamu. Trzeba to w
projekcie poruszyć. Choć z drugiej strony czasu na kompleksowe
zmiany jest mało – podkreślano na spotkaniu.
Zdaniem prof. Regulskiego i części uczestników spotkania być
może „ustrojowy” projekt jest konieczny. Nie ma co mobilizować
ludzi (sto tysięcy podpisów, wywołanie debaty…) wokół sprawy,
która przyniesie niewielką zmianę.
– Może się okazać, że wzywamy ludzi do aktywności obywatelskiej, a
potem się okaże, że oni mało mogą w radach – mówił Jakub
Boratyński.
Inicjatorzy projektu zastanawiają się teraz, czy projekt obywatelski ma szansę przejść przez ustawodawcze procedury do jesieni, czy nie warto szukać klubu, który go zgłosi jako inicjatywę poselską. Walorem pierwszego rozwiązania jest debata, jaką inicjatorzy mają nadzieję wywołać przy okazji zgłaszania projektu i zbierania podpisów. Za drugim rozwiązaniem – oddaniem sprawy posłom – stoi kwestia czasu.
Do dyskusji nadal są szczegóły. Czy projekt ma zakładać zmiany
minimalne czy właśnie ustrojowe?, radnych będziemy wybierać w dwóch
czy w jednej turze?, jak podzielimy okręgi: według liczby
mieszkańców (mniej więcej po równo) czy struktury osadniczej, żeby
nie dzielić wspak wsi i przysiółków?. Oraz: czy uda się znaleźć
sprzymierzeńców, którzy projekt poprą?
– Nie ma być lepiej, tylko ma być dobrze. W wielu krajach
zmieniano ordynację w odpowiedzi na rozmaite problemy, a po dwóch
obrotach wracano do tej samej – komentowała Grażyna Kopińska.
Źródło: inf. własna