PIETRUCHA: Nie ma sensu po raz kolejny przypominać o „jednoprocentowych praktykach”, które wypaczyły pierwotne założenia ustawy nazywanej czasem konstytucją trzeciego sektora. Świadomy tych niedoskonałości, widzę jednak więcej korzyści niż ciemnych stron.
Pamiętam początki 1 procenta. Moment, gdy pierwszym organizacjom udało się rzutem na taśmę zarejestrować status OPP krótko przed terminem rozliczania PIT. Pamiętam też dość naiwną inicjatywę z tamtego czasu, gdy na dzień przed opublikowaniem specjalnego, pierwszego dodatku do „Gazety Wyborczej” o 1 procencie zdzwanialiśmy się w gronie dużych organizacji, wzajemnie deklarując, że nie wykupimy w nim reklamy, bo byłoby to nie fair w stosunku do mniejszych od nas fundacji i stowarzyszeń. Tych, których nie stać na płatną promocję. Pamiętam w końcu wielkie rozczarowanie, gdy nazajutrz okazało się, że część z nas zdecydowała się na wielkoformatowe, płatne ogłoszenia.
Inna rzeczywistość
Po tych jedenastu latach żyjemy w kompletnie innej rzeczywistości, w której do organizacji trafia wczesną jesienią nie dziesięć milionów złotych tylko ponad pięćset i nie trzeba już wszystkich przekonywać, że przekazanie 1 procenta nic nie kosztuje, oprócz tego wielkiego wysiłku, jakim jest wpisanie nazwy i numeru KRS w rubrykę formularza podatkowego. Jednak tego poczucia rozczarowania do końca nie udało mi się pozbyć.
Nie ma sensu po raz kolejny przypominać o „jednoprocentowych praktykach”, które wypaczyły pierwotne założenia ustawy nazywanej czasem konstytucją trzeciego sektora. Świadomy tych niedoskonałości widzę jednak więcej korzyści niż stron ciemnych.
Widoczność i nauka
Po pierwsze dlatego, że organizacje pozarządowe są bardziej widoczne w przestrzeni publicznej. Wprawdzie marcowo-kwietniowa PR-owa ofensywa jest momentami karkołomna, ale przynajmniej przez te dwa miesiące fundacje i stowarzyszenia w mediach i na ulicach są obecne. A w kraju, w którym prawie nikt nie kojarzy innych organizacji niż „WOŚP, Dymna i Ochojska”, jest to potrzebne.
Po drugie dlatego, że trochę się przy okazji nauczyliśmy fundraisingu i budowania fundraisingowych kampanii. Okazało się, że aby dotrzeć do jednoprocentowych „darczyńców”, nie wystarczy mówić o tym, że nasza organizacja funkcjonuje. Zdaliśmy sobie sprawę, że jest potrzebny plan, założenia i działania, które muszą być dostosowane przede wszystkim do potrzeb darczyńcy, a nie tylko potrzeb naszych. Niektórzy nawet zaczęli używać strasznego terminu „marketing”, co pozostali uznali za zdradę ideałów wolnego od „komercji” sektora.
Po trzecie dlatego, że dowiedzieliśmy się, czym jest konkurencja. Niestety, funkcjonowanie przez lata w systemie dotacyjnym i oferowanie przez organizacje głównie darmowych dla odbiorców usług sprawiło, że często mieliśmy do czynienia z klęską urodzaju. Po co nam przyjazna strona internetowa i przemyślane materiały promocyjne, skoro beneficjenci i tak do nas przyjdą, nie mając alternatywy? Jeden procent boleśnie zweryfikował nasze komunikacyjne kompetencje w postaci konkretnego wyniku wyrażonego w złotych polskich oraz miejsca na ministerialnej liście, którą część dziennikarzy i fundraiserów złośliwie zaczęła nazywać rankingiem.
„Ciepła baza”
Kilka miesięcy temu zadzwoniłem do doświadczonej fundraiserki z pytaniem – co teraz działa, jeżeli chodzi o kampanie jednoprocentowe? „Subkonta i ciepła baza” – odpowiedziała bez wahania. No i ja z tą „ciepłą bazą”, czyli z ludźmi, którzy są świadomymi i regularnymi darczyńcami organizacji, z której misją się identyfikują, wiążę największe nadzieje.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)