Karmimy się niechęcią władz. Jak Elżbieta i Anna zostały strażniczkami Lubartowa
– Dziś nie mogę rozmawiać, bo mamy wieczorem debatę. Przyjechał też premier i urządza u nas wiec za publiczne pieniądze, więc musimy przygotować skargę – mówi Elżbieta Wąs, działaczka społeczna z Lubartowa. Kiedy kontaktujemy się następnego dnia, pyta, czy może włączyć rozmowę na głośnomówiący. – Przyszła siostra, a ponieważ działamy we dwie, to chciałabym, żeby jej głos też był słyszalny – mówi.
Działalność zaczęły od protestu społecznego pod koniec poprzedniej dekady tego wieku. Zorganizowały w Lubartowie protest przeciwko sprzedaży placu Piłsudskiego. – W podstawówce bardzo angażowałam się w pochody pierwszomajowe. Pamiętam, jak przechodząc przez plac, machałam do dziadka, który stał na trybunie wśród włodarzy miasta i powiatu. Zawsze bardzo się cieszyłam. To był mój plac i moje miejsce. I nagle pojawia się pomysł, żeby go sprzedać i postawić na nim jakiś obiekt handlowy. Powiedziałam, że na to nie pozwolę – opowiada Wąs.
Rodzice Elżbiety i Anny również angażowali się społecznie. Po wojnie działali w Komitecie Pomocy Społecznej, a potem mama prowadziła dzienny dom pomocy. Mieszkańcy przychodzili do nich po porady. – Protest to była ciężka praca fizyczna, trzeba było chodzić do ludzi, rozmawiać, organizować spotkania w plenerze. Teraz działamy inaczej, bo czasy się zmieniły i dostęp do informacji jest inny. Protest zostawiamy na koniec. Najpierw wysyłamy pisma, wnioski, prośby o informację publiczną. – mówi Elżbieta.
Po referendum, które zorganizowały w 2010 r., plac udało się obronić. Ale jednocześnie trwał inny konflikt pomiędzy mieszkańcami i władzą – o lokalizację przyszłego zakładu utylizowania odpadów. – Poprzednie władze chciały zlokalizować go w odległości 500 m w linii prostej od centrum miasta. To była inwestycja, która miała obejmować zasięgiem 15 gmin powiatu lubartowskiego. Żadna gmina takiego zakładu nie chciała – mówi Anna Gryta. – A władzom zależało na budowie, bo dostały 42 miliony z funduszu szwajcarskiego, obawiały się, że pieniądze przepadną. W kolejnych wyborach władza się zmieniła, ale problem pozostał. – Nowe władze miały takie samo tłumaczenie: „stracimy dotację”. A ludzi do protestu już nie tak łatwo zmobilizować, bo liczyli, że nowi rządzący uporają się z tą sprawą – mówi Wąs. Po licznych interwencjach u władz i parlamentarzystów burmistrz zarządził badania wśród mieszkańców. 11 tys. osób uprawnionych do głosowania wypełniało ankiety. Anna: – Pomagałyśmy lokalnym władzom przy badaniu, choć trochę się bałyśmy, bo im nie ufamy. Ale władze zaprosiły do współpracy zespół badaczy – socjologa, politologa, specjalistę od prawa administracyjnego, co było rękojmią, że ich działania są poważne.
Elżbieta: – Na początku byłyśmy postrzegane w mieście jak wichrzycielki, awanturniczki. Po 2010 r. miałyśmy nadzieję, że władza zaakceptuje nasze istnienie, zacznie współpracować, ale niestety, obecny burmistrz, który już rządzi drugą kadencję, nie bardzo chce. Nie jesteśmy przyjaciółmi, kontrolujemy, ale to nie znaczy, że należy nas pomijać w procesie decyzyjnym, procesie kształtowania prawa. a w tym momencie tak jest. Burmistrz nie zaprasza nas na konsultacje, nawet kiedy chodzi o program współpracy z organizacjami pozarządowymi. W lokalnych mediach publicznych jesteśmy pomijane, ale ta posucha nas nie zniszczyła. W erze cyfryzacji mamy inne sposoby docierania do mieszkańców.
Od kilku lat siostry prowadzą stronę „Lubartów. Mam prawo wiedzieć”. Zamieszczają na niej aktualności, sylwetki radnych. Docierają do mieszkańców również przez Facebooka. – Oficjalnie nikt nas nie chwali, ale prywatnie ludzie nam dziękują. Mówią, że tłumaczymy im rzeczy, których wcześniej nie rozumieli – mówi Anna. Elżbieta: – W pewnym momencie władza spoczęła na laurach. Było im na rękę, że ludzie się nimi nie interesują, bo mogła robić co chce, a tutaj się okazało, że tak nie jest.
Siostry przyznają, że są samotnymi strażniczkami w Lubartowie. – Aktywność strażnicza nie jest łatwa. Trzeba mieć mocną konstrukcję psychiczną, być przygotowanym na ataki. Poza tym, urząd gminy, miasta i starostwo powiatowe to duzi pracodawcy w naszym 22-tysięcznym mieście. Każdy urząd zatrudnia ok. 100 osób, kolejnych pracowników zatrudniają spółki miejskie. Pracownicy mają rodziny, każdy chce żyć, a nie jesteśmy jeszcze na tym poziomie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego, kiedy pracownik może swobodnie mówić, co uważa, a pracodawca nie wyciąga konsekwencji – mówi Elżbieta.
Siostry dodają jednak, że lubią swoją działalność: – Trochę się karmimy niechęcią władzy. Korzystamy z tego samego paliwa, co politycy. To jest trochę taka żyłka hazardowa, trochę adrenalina. Mamy ograniczony wpływ na decyzje, ale jesteśmy częścią polityki lokalnej. Na druga stronę siostry na razie przejść nie chcą, bo kto wtedy będzie kontrolował. – Nie zarzekamy się, że nigdy nie wystartujemy w wyborach, ale zrobimy to dopiero wtedy, kiedy doczekamy się godnych następców, którzy będą patrzeć nam na ręce.
Źródło: MamPrawoWiedziec.pl