Załóżmy, że nie istnieją jeszcze Szkoły Animatorów Społecznych, nie wiemy, kim tak naprawdę jest animator społeczny, jakie powinien mieć cechy, osobowość i umiejętności. Jest jednak człowiek, który chciałby ożywić i pobudzić swoje środowisko społeczne, w którym żyje mu się coraz gorzej z powodu panującej nudy, marazmu, niechęci ludzi wobec siebie, panującej wokół biedy.
I ten właśnie człowiek, nie mając żadnych podstaw edukacyjnych i wiedzy w zakresie pobudzania
ludzi do działań, na podstawie tylko dobrych chęci, dobrej woli postanawia rozpocząć proces
tworzenia grupy i znalezienia takich samych jak on ludzi, chcących zmienić zastaną sytuację.
Patrząc z boku, sama idea słuszna, tylko czy samotnemu człowiekowi uda się dokonać tak wielkiej
rzeczy. Postójmy jeszcze chwilę i poobserwujmy te zmagania.
Po żmudnym i wyczerpującym dniu pukania do wszystkich drzwi w wiosce, w której mieszka, udało mu
się nakłonić kilkanaście osób do spotkania w wyznaczonym miejscu i terminie.
Doświadczenia jakie zdobył człowiek podczas wizyt w domostwach nie napawały optymizmem, ludzie,
których przecież zna odnosili się bardzo sceptycznie do jego propozycji spotkania, często odmawiali
i nie widzieli sensu w pobudzaniu kogokolwiek do działań.
Nadszedł czas spotkania - nasz człowiek doskonale wiedział co chce powiedzieć, jakie ma
propozycje. Jednak jego nieporadność, stres i strach spowodował zupełne fiasko całego spotkania, na
którym panował ogólny chaos, jeden mówił przez drugiego, ludzie przekrzykiwali się nawzajem.
Obserwując całe to wydarzenie, można było dojść do wniosku, że brak przygotowania człowieka,
który przecież chciał dobrze, spowodował bardzo negatywne skutki. Ogromny poziom lęku przed nowym,
nieznanym po obu stronach, zarówno człowieka jak i zaproszonych osób - sprawił że wkradł się
nieporządek i negatywne emocje.
Determinacja człowieka była jednak tak duża, że rozpoczął swój proces nakłaniania ludzi do
wspólnych działań od nowa. Z tym, że nauczony doświadczeniem postanowił wprowadzić pewną zmianę.
Zmiana ta miała polegać na upominaniu i karaniu złym słowem, a także na nakazywaniu i przydzielaniu
pewnych czynności osobom, które notorycznie przeszkadzały i wprowadzały zgrzyty w atmosferę
tworzenia się grupy.
Obserwując to kolejne spotkanie, którego przebieg został nieco zmodyfikowany, można było
zaobserwować, że człowiek odniósł pewien sukces, zmniejszył się już poziom lęku i rezerwy
zebranych, narastało zaufanie, jednak wciąż jeszcze nie chciano słuchać człowieka bez zastrzeżeń,
bez oporów
Człowiek wpadł więc na pomysł by przemówić ex catedra: chętnych zaciekawi, niechętnych zagłuszy,
zdominuje.
Jednak pomysł okazał się z gruntu nie trafiony, ponieważ chętni się zniechęcili, a niechętni
dodatkowo wzburzyli. Człowiek miał już teraz przeciwko sobie obie grupy. Człowiek pojął, że z tego
kursu trzeba czym prędzej rejterować, gdyż tak powzięta metoda budzi odruchową wrogość.
Człowiek uznał, że jego metoda prób i błędów zaprowadziła go już tak daleko, iż rezygnacja z
ostatecznego dokonania byłaby dotkliwą kapitulacją. I nagle człowiek doznał dziecinnego olśnienia
przypominając sobie babcine powiedzenie, że przecież "po dobroci idzie wszystko załatwić".
Postanowił więc zleźć z tej swojej katedry i wmieszać się między żywych ludzi. Nie patrzył już
teraz na nich jak na przedmioty nieudanych prób, a jak na podmioty przyszłych wspólnych już
dokonań.
I cóż się okazało, niegłupio ta babcia przed laty gaworzyła, wyszło na babcine. Cały lód
stopniał a lud zmiękł. Człowiek przestał tylko mówić, zaczął trochę słuchać - grupa przestała tylko
słuchać, zaczęła trochę mówić. Zaczęto się też wzajemnie pytać.
Na kolejnym spotkaniu człowiek poprosił grupę o jak najdokładniejsze uściślenie problemu a grupa
wypytywała go o znane mu sposoby rozwiązań. Tym razem już wspólnie klasyfikowali wagę problemów.
Ludzie wiedzieli, co jest dla nich najważniejsze, a on z praktyki wiedział, co z tego jest
dostępne. Do człowieka należał teraz szeroki ogląd problemu, uwzględniający częściowe rozwiązania w
obrębie całościowego zagadnienia a co za tym idzie, był w stanie wyhamowywać zbyt entuzjastyczne,
cząstkowe dokonania grupy. Strzegło to grupę przed jałowymi wysiłkami, które w efekcie nie
skomponują się z większą całością i będą całkiem poronione, bo zbędne, bo nie na temat.
Obserwując z boku dostrzegamy, że grupa zaczyna widzieć w człowieku narzędzie prowadzące ich do
celu. Grupa zaczyna się orientować w randze takiego szerokiego widzenia i upatruje korzyści
wypływające z niepodejmowania pochopnych działań. To wzmacnia wzajemne zaufanie i rysuje
realistyczny efekt wspólnych zamierzeń.
Na kolejnych spotkaniach już każdy miał coś do powiedzenia i każdy coś swojego znosił do
wspólnego kociołka, było z kim porozmawiać i podyskutować.
Obserwator odetchnął z ulgą. Główne przemiany były już znaczne: przestał perorować, zaczął
chwalić. Nie było już złych ludzkich pomysłów, były tylko dobre i lepsze i w ich rozpoznawanie i
klasyfikację człowiek wciągnął całe gremium.
Co dzięki temu uzyskał ? Nawet nietrafione idee nie były już tak przykre w odbiorze przez ich
nosiciela, gdy zostały poddane wspólnemu osądowi a nie jednostkowemu skarceniu. Zaczął się
autentyczny, umysłowy ruch w interesie.
Człowiek zrozumiał wreszcie, że zamiast przełamywać poszczególne opory wystarczy z dystansu,
dyskretnie ukierunkowywać gremialny entuzjazm.
Człowiek pojął, że po wielu meandrach, decyzja o zajęciu miejsca w szeregu była tą, która
zaowocowała uruchomieniem pokładów aktywności, weny i entuzjazmu środowiska. Na tym etapie, widząc
prawidłowy rozwój procesu kształtowania się wspólnej myśli i działania grupy, mógł spokojnie zejść
na drugi plan, pewny końcowego efektu.
Upór człowieka, jego wiara i konsekwencja w poszukiwaniu consensusu, które początkowo narażały
go na tyle niepowodzeń, przyniosły mu w efekcie autentyczną satysfakcję. I jak z tego widać - nie
tylko jemu. Grupa również poczuła się twórcą sukcesu.
Powracając zaś do teraźniejszości, nie musimy już w środowisku lokalnym eksperymentować, męczyć
się stosując zwierzęcą metodę prób i błędów. Mamy wykształcone przesłanie: elastyczność, życzliwość
i zaufanie do ludzkich możliwości. Wprzęgnięcie tych walorów w codzienną pracę animatora z reguły
owocuje sukcesem na optymalną miarę środowiska. Środowisko zaś pozostaje psychicznie wzmocnione,
ufne w swoje możliwości i zdopingowane do dalszych ambitniejszych działań. W tym upatrujemy zrazu
ledwo dostrzegalną, w końcowym rozliczeniu wiodącą, inspirującą rolę animatora społecznego. Gdybyż
taki Judym miał więcej przekonania do animacji społecznej, nie wszedłby w przysłowiowy już obszar
znaczeniowy znamionujący samotniczą bezradność.
Źródło: Szkoła Animatorów Społecznych