– Fundraising? Nie mam pojęcia, co się kryje pod tym pojęciem – Agnieszka Aleksandrowicz uśmiecha się w odpowiedzi szczerze i serdecznie. Może tak swobodnie powiedzieć, bo zebrała dla Fundacji już 39 milionów złotych. Jak? Po ludzku i biznesowo.
Taka jest metoda działania Agnieszki Aleksandrowicz, prezes Fundacji Na Ratunek Dzieciom z Chorobą Nowotworową. Kobiety, która do trzeciego sektora przyszła z biznesu. Kandydaturę Agnieszki Aleksandrowicz radzie Fundacji przedstawił jej przewodniczący Grzegorz Dzik. Sam zaangażował się w pomoc Fundacji po tym, jak przez nowotwór stracił dziecko. To on podjął decyzję o budowie Przylądka Nadziei, nowej siedziby wrocławskiej Kliniki Transplantacji Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej.
Stara jest w opłakanym stanie – nie dość, że panują w niej straszne warunki: dzieci tłoczą się w ciasnych wieloosobowych salach, pękają rury, odpadają sufity, a nawet zerwał się cały balkon – to jeszcze stoi naprzeciw cmentarza. „Widzisz, mamusiu, jak już lekarze nic nie mogą poradzić, to tam się dzieci chowa i kładzie się na nie kwiatki” – powiedział kiedyś jeden maluch. Dzięki wielu ludziom to się zmieni, ale na początku była Fundacja. A u jej sterów stoi właśnie prezes Aleksandrowicz.
Klucz do sukcesu
Nowa klinika kosztowała ponad 100 milionów złotych. Już stoi. Została zbudowana według najnowocześniejszych standardów technologicznych. Projektanci nie zapomnieli, że będą się w niej leczyć najwrażliwsi pacjenci – dzieci. Dość powiedzieć, że wszystkie sale, w których będą leżeć maluchy, mają okna od słonecznej strony. Inwestorem głównym jest Uniwersytet Medyczny we Wrocławiu, ale to właśnie Fundacja zebrała pierwsze 2,5 miliona złotych i zorganizowała konkurs na projekt. Zadbała też o to, by jak najszybciej zdobyć pozwolenie na budowę. To wszystko pomogło pozyskać fundusze z Unii Europejskiej. Przylądek Nadziei był jedyną inwestycją, która dawała gwarancję, że pieniądze zostaną wydane w terminie.
Fundacja to połączenie biznesowego rozsądku i społecznikowskiego szaleństwa. Bo nawet jeśli ma się w radzie Grzegorza Dzika, prezesa jednej z największych firm w Polsce, to niełatwo jest zbudować szpital. A jednak się udało. Czy to zasługa Agnieszki Aleksandrowicz? Ona sama się raczej nie przyznaje, ale trudno ukryć, że gdy przychodziła do Fundacji, to na koncie nie było pieniędzy, które pozwoliłyby na budowę Przylądka Nadziei. Dziś organizacja co roku przeznacza około 5 milionów złotych na pomoc dzieciom. W ciągu sześciu lat szefowa zmieniła sposób jej funkcjonowania. Przyszła z biznesu i taki model zarządzania wdrożyła w Fundacji.
– Za każdym razem, gdy staję w drzwiach gabinetu szefa jakiejś spółki, potencjalnego donatora, to mam w głowie historie wszystkich dzieciaków, o które walczymy. To chyba jest klucz do sukcesu. No i to, że wierzę w sens naszego działania i wierzę w ludzi. Lubię ludzi. Nigdy nie byłam na żadnym handlowym szkoleniu i nie mówię regułkami. Po prostu z nimi rozmawiam i to przynosi rezultaty – tłumaczy Agnieszka Aleksandrowicz.
Skuteczni jak w biznesie
Fundacja działa jak firma – nastawiona jest na osiągnięcie zysku, ale przyświeca jej cel najwyższy – zdrowie i życie dzieci. Jednak musi być produkt. Co to takiego? A na przykład Koncert Nadziei, największy koncert charytatywny w kraju. Dochód z niego rośnie każdego roku, ostatnio Fundacja zebrała rekordowe 500 tysięcy złotych. Jak to możliwe? Potrzebna była odpowiednia formuła. Udało się ją znaleźć – Koncert Nadziei to jedyne wydarzenie, podczas którego na scenie z profesjonalnymi artystami występują utalentowani muzycznie przedstawiciele firm, sponsorów. Bilety rozchodzą się na pniu – swoich kolegów z pracy przychodzą oglądać zarządy, kadra i współpracownicy. W ten sposób udaje się zebrać pieniądze dla dzieci walczących z rakiem i dać coś w zamian darczyńcom. Nie tylko możliwość wsparcia, ale też dobrą zabawę.
– Kto nie chciałby zobaczyć na scenie prezesa, czy powściągliwej na co dzień księgowej – śmieje się prezes Aleksandrowicz.
Fundacji zależy na tym, aby donatorów łączyła z nią silna więź. Jeśli ktoś decyduje się na wsparcie, to regularnie dostaje informacje, co dzieje się z jego pieniędzmi, jakie są działania fundacji i jakie z tego płyną korzyści. Ludzie czują, że dobrze zainwestowali i widzą ile dobrego udało się dzięki ich wsparciu osiągnąć. Fundacja jest też jednym z najlepszych NGO w kraju, który skutecznie prowadzi kampanię jednego procenta.
– Urządzamy prawdziwą kampanię medialną. Jak firma. Nie korzystamy jednak z pomocy profesjonalnej agencji reklamowej i domu mediowego, ale wszystko robimy sami – opowiada Aleksandrowicz. – Kręcimy spoty telewizyjne i nagrywamy reklamy radiowe, wykupujemy billboardy, rozsyłamy mailingi, no i walczymy o rabaty w mediach. Ci, z którymi współpracujemy, są naprawdę szczodrzy.
Ogólnopolskie telewizje, prasa, najważniejsze stacje radiowe. Do tego biegi, pokazy mody z aukcjami, charytatywny numer SMS. Agnieszka Aleksandrowicz nauczyła się w biznesie nie tylko zarządzania, ale też pracy z mediami. Studiowała prawo, ale po studiach trafiła do radia. Potem poszła do agencji reklamowej, pracowała w biznesie i marketingu, była szefową promocji w telewizji, robiła kampanie reklamowe dla banków, wydawała gazetę firmową. Zawsze angażowała się w akcje charytatywne i wiedziała, że praca w Fundacji to będzie wyzwanie i wielka przygoda.
– W działaniu jestem multiinstrumentalistką, to bardzo pomaga w Fundacji. Planuję, wymyślam, zarządzam, ale jak trzeba to i baner rozwieszam – mówi. – Mam też szczęście do dobrych ludzi. A do tego jestem społecznicą z wychowania. Pomaganie wyniosłam z domu.
Wsparcie z fast foodu
– Moja babcia pracowała w szkole, zawsze wiedziała, komu i jak trzeba pomóc. Znała uczniów i ich rodziny. Wspierała wszystkich – opowiada Agnieszka Aleksandrowicz. – Potrzebujących zapraszaliśmy nawet do nas do domu. Na przykład święta dość regularnie spędzały u nas dwie polskie dziewczyny z Kazachstanu.
Prezes pomagała ludziom, zanim zaczęła pracę w Fundacji. Jeszcze w domu rodzinnym dostała nową maszynę do pisania, bo jej mama uważała, że dziewczyna musi wiele umieć. A ona jak tylko zobaczyła w reportażu telewizyjnym mężczyznę, który potrzebował takiej maszyny, zaraz ją spakowała i w tajemnicy mu posłała. Nikt nie miał do niej pretensji, kiedy zanosiła do szkoły kanapki koledze, któremu zawsze brakowało drugiego śniadania. Do dziś zresztą, jak widzi potrzebującego, to nie mija obojętnie. Bezdomnemu, który zawsze pod wrocławską galerią handlową stoi z psem i prosi o wsparcie, kupuje zestawy w jednym z fast foodów.
– Bywa, że specjalnie się wrócę do galerii, bo go zobaczę i mi się przypomni – śmieje się. Ale w jej pracy, mimo że dostarcza wiele radości, nie zawsze jest do śmiechu. Przecież choroba, z którą walczą, zabiera część dzieci na tę drugą stronę.
Co się zmieniło po sześciu latach pracy? To, że szefowa Fundacji mniej płacze. Nie znaczy to, że dzieci mnie żałuje. Nauczyła się, że nie jest po to, by załamywać ręce, ale po to, by pomóc ratować maluchy. Chwile słabości, mimo wszystko, przychodzą. Ze zdwojoną siłą w takich momentach, jak msza za zmarłe dzieci, która odbywa się w pobliskim kościele zawsze tydzień po Wszystkich Świętych.
– Wtedy właśnie wyczytywane są imiona i nazwiska dzieci, które odeszły. Kiedy przyszłam do pracy, nie znałam prawie żadnego. Dziś wiele z nich pamiętam.
O tym, że jest emocjonalna, wiedzą rodzice dzieci. Syn Beaty Lemańskiej przeszedł dwa przeszczepy i eksperymentalną terapię, którą wywalczyła dla niego Fundacja. Kiedy po jej zastosowaniu wystąpiły wszelkie możliwe skutki uboczne, chłopak potrzebował masę granulocytarną. Do oddania krwi zgłosiła się jedna z pracownic Fundacji. Niestety, w ostatniej chwili okazało się, że ze względu na niedawne leczenie kanałowe zęba, nie może jej oddać. Dawca potrzebny był natychmiast.
– Wpadłyśmy zapłakane do Fundacji, a pani Agnieszka zapytała, co się stało – opowiada Beata Lemańska. – Kiedy dowiedziała się, że potrzebujemy dawcy, a ona ma tę samą grupę, to zaraz wstała od biurka i poszła oddać krew. Od tamtej pory, kiedy mówi o synu „nasz Kamil”, to ja wiem, że on też jest trochę jej – wzrusza się kobieta. – Kiedy po wszystkim wracaliśmy do domu, to pani prezes zapytała, czy mamy do czego wracać, czy popłaciliśmy rachunki, czy mamy prąd. To jest naprawdę wrażliwa kobieta i wie, co dzieje się z rodzinami chorych.
Trzeba rozmawiać
Jednym z najlepszych dowodów na skuteczność prezes Aleksandrowicz jest ambasadorka Fundacji, Martyna Wojciechowska. W jaki sposób udało się ją pozyskać do współpracy? W taki, w jaki Agnieszka Aleksandrowicz działa zazwyczaj. Nieformalno-konsekwentny.
– Długo zastanawiałam się, kto mógłby reprezentować nas i naszą koncepcję budowy Przylądka Nadziei. Chciałam, żeby to była kobieta, matka, osoba doświadczona chorobą i silna osobowość. Taka, która nie boi się wyzwań. Wypadło na Martynę – opowiada prezes Aleksandrowicz. – Zdobyłam jej prywatny numer telefonu i słałam SMS-y. Kiedy oddzwoniła, jechałam samochodem w straszną ulewę, zjechałam na pobocze i rozmawiałyśmy godzinę. Potem zaprosiła mnie do Warszawy i poprosiła o strategię komunikacji. Trafiliśmy w punkt, bo nasza koncepcja całkowicie jej odpowiadała.
Najwymowniej o charakterze tej strategii mówi pierwszy spot telewizyjny o Przylądku Nadziei. Martyna Wojciechowska pośród wielkich maszyn budowlanych wchodzi na środek pustego pola, wbija łopatę i ze stuprocentowym przekonaniem mówi: „Tutaj wybudujemy Przylądek Nadziei”. No i wybudowali.
Stoi. Dzięki wielu ludziom, ale również dzięki determinacji Agnieszki Aleksandrowicz. Na czym polega tajemnica jej sukcesu? Ona sama do końca nie wie, ale jest przekonana, że dużą rolę odgrywa jej swoboda w kontaktach z ludźmi i sympatia do nich. Jest kobietą otwartą, która umie zjednywać sobie prezesów największych spółek. Do wsparcia można zachęcić każdego, tylko trzeba wiedzieć, gdzie trafić. Niezależnie od pola działalności. Trzeba trafić w serce, żeby przekonać kogoś do swoich idei.
– Najważniejsze, to być pewnym swego projektu i się nie bać. Ludzi gotowych do pomocy jest dużo. Na tych najwyższych stanowiskach też. Warto zorientować się, kogo moglibyśmy naszą działalnością zainteresować i walczyć o chwilę rozmowy. Najlepiej w cztery oczy, a jak nie, to chociaż przez telefon. Różnymi sposobami. Ludzie dają zarażać się pasją. Każdego rodzaju. O tym trzeba w pracy pamiętać – podsumowuje.
Źródło: wroclaw.ngo.pl