Jako nastolatek wypuścił mamie karpia z wanny. Nie mógł patrzeć, jak męczy się w tej ciasnocie. Wsadził rybę do wiadra z wodą i zawiózł nad jezioro. Dziś Jacek Bożek, założyciel i prezes Klubu Gaja, zmienia postawy i nawyki Polaków.
Czapka to jego znak rozpoznawczy. Kiedy zaczynał działalność społeczną, Beata Tarnawa, artystka związana z Klubem Gaja, a prywatnie partnerka Jacka Bożka, zaprojektowała mu charakterystyczne okrycie głowy. – Ta czapka jest jak czerwone spodnie Jurka Owsiaka. Pojawiała się już tyle razy w mediach, że ludzie zaczęli kojarzyć ją ze mną i z naszą organizacją – mówi Jacek Bożek. – Gdy ludzie widzą na ulicy człowieka w charakterystycznej czapce, podchodzą i zagadują. Gdy ściągam czapkę z głowy, czar pryska.
Czapka kryje również historię osobistą. Jacek Bożek, będąc dzieckiem, ciężko chorował, miał kiepską odporność. Wystarczył lekki podmuch wiatru, by złapać katar albo się przeziębić. Nie było wyjścia – trzeba było chronić głowę. – Czapka stała się elementem mojego życia. Nie mogłem jej ściągać ani zimą, ani latem – opowiada. Dziś ma ich co najmniej kilkadziesiąt, w różnych wzorach i kolorach. Te z daszkiem zarezerwowane są na działalność społeczną.
Odmieniec
Jacek Bożek nie ma wątpliwości, że to właśnie trudne dzieciństwo ukształtowało jego szeroko rozumianą wrażliwość. Gdy koledzy kopali piłkę, on leżał w szpitalu albo sanatorium. Spędził tam połowę dzieciństwa. Widział, jak umierają jego rówieśnicy. – Miałem przyjemność zetknąć się z cierpieniem już jako dziecko – mówi. Celowo używa słowa „przyjemność”, bo dzięki temu szybko zrozumiał, że nie ma nic cenniejszego niż życie. Ale nie tylko ludzkie, również to drzewa czy muchy.
Zrozumiał, że świat nie wygląda tak, jak postrzega go większość ludzi. Próbował go zmieniać. Nie bał się łatki odmieńca, ciągle chorował, więc siłą rzeczy i tak nim był. Był też buntownikiem. – Gdy w czasie zajęć nauczyciel poniżał jednego z uczniów, wstawałem i mówiłem przy całej klasie, że to, co robi, jest obrzydliwe – opowiada. Nauczyciele nie akceptowali takiej krytyki, ciągle wyrzucano go z jakiejś szkoły. Sam też nie był bez winy, często opuszczał lekcje, miał ciekawsze rzeczy do roboty. W końcu w ogóle ją sobie odpuścił. Nie poszedł na studia, nie napisał nawet matury.
– I co z tego? – pyta prof. Piotr Gliński. – Jacek w wielu sprawach ma większą wiedzę niż niejeden profesor – przekonuje. Zna go od wielu lat. Nazywa niekonwencjonalnym i niezwykle konsekwentnym. Mówi też, że ma mocną osobowość.
Podobno mocny ma również lewy prosty. Będąc nastolatkiem trenował boks. – Zdarzały się sytuacje, kiedy trzeba było bić w mordę – przyznaje, choć dziś wcale tego nie pochwala.
W latach 70. zaangażował się w działalność teatralną. Związał się z Teatrem Laboratorium Jerzego Grotowskiego oraz Teatrem Pantomimy w Bielsku-Białej. Później założył własny teatr Warsztat. – Były komuna, a ja dzięki działalności artystycznej spotykałem się z ludźmi z całego świata. Obcowanie z nimi sprawiało, że za komuny żyłem w przestrzeni wolności – mówi.
Niewielki zespół ze wsi
Początki Klubu Gaja to 1988 rok. – Był jeszcze PRL. Nie mogłem założyć organizacji pozarządowej, ale mogłem założyć klub, czyli nieformalną inicjatywę – opowiada. Spotykali się w Bielsku-Białej w klubie osiedlowym Piast na Piastowskiej. Po czterech latach działalności, Bożek zarejestrował organizację pozarządową. – Wszystko robiliśmy intuicyjnie – przyznaje. Wspomina, kiedy amerykańska organizacja pozarządowa, z którą nawiązali współpracę, poprosiła w liście, by przesłać im logo organizacji. – Ja wtedy nie wiedziałem, co znaczy słowo „logo”. Przeglądałem cholerne słowniki w poszukiwaniu odpowiedzi. To były zupełnie inne czasy. Dziś Klub Gaja to „niewielki zespół ze wsi”. Od sześciu do dziesięciu pracowników, kilkunastu wolontariuszy i cała masa przyjaciół. Ta wieś to Wilkowice pod Bielsko-Białą w województwie śląskim. Centrum dowodzenia mieści się w kilkupiętrowym budynku, w którym znajdowała się kiedyś lecznica dla zwierząt. W tym roku organizacja kończy dziesięcioletnią dzierżawę obiektu, przenosi się do budynku, który dostała na własność od ministra skarbu państwa. Będzie mniejszy, ale własny.
Żelazna dyscyplina
Czy zarządzanie ogólnopolską organizacją z małej miejscowości jest trudne? – pytam. Jacek Bożek patrzy wymownym spojrzeniem, ciężko wzdycha. – Pewnych spraw nie można załatwić mailowo czy telefonicznie. Muszę bywać w Warszawie, Gdańsku, we Wrocławiu… Wymaga to ode mnie nieprawdopodobnego nakładu sił i żelaznej dyscypliny. A młody już nie jestem – uśmiecha się. – Jak słyszę czasem, że pozarządowcy ze stolicy odmawiają spotkania z dziennikarzem albo wizyty w radiu, bo mają wieczorem rodzinne spotkanie, to przyznam, że bardzo im się dziwię. Ja nie odmawiam! Jeśli odmówisz kilka razy z rzędu, więcej nie zadzwonią. Wsiadam w samochód i jadę czterysta kilometrów do Warszawy. To mój obowiązek, jestem na służbie! Sporo mnie to kosztuje, ale pomaga dobra organizacja. Jestem doskonale zorganizowany. I dlatego daję radę. Dziś mam spotkanie z wiceprezydentem Warszawy, rano byłem już w Ministerstwie Środowiska, a teraz udzielam Panu wywiadu. Trzy pieczenie na jednym ogniu – wylicza i uśmiecha się od ucha do ucha.
Głupia tradycja
Jako nastolatek wypuścił mamie karpia z wanny. Nie mógł patrzeć, jak męczy się w tej ciasnocie. Wsadził rybę do wiadra z wodą i wiózł pociągiem, by wypuścić do Jeziora Żywieckiego. – Ja, hipis, ubrany na czerwono, z długimi włosami, z karpiem i cała masa jadących do pracy robotników. Patrzyli na mnie, jak na wariata – wspomina. – Szczególnie wtedy, gdy uznałem, że karpiowi jest za gorąco i wystawiłem go za okno. Niezły był ze mnie agent – śmieje się.
Ale wtedy to jeszcze nie była ochrona praw zwierząt. – Nie wiedziałem, że coś takiego w ogóle istnieje. Po prostu, karp w wannie był dla mnie kompletnym absurdem – mówi. – Czy przynosi pan świnię do domu, wali ją młotem w łeb, a potem obrabia i gotuje? No właśnie… W Polsce nieszczęsna ryba, symbol Chrystusa, jest maltretowana przed samymi świętami w imię komunistycznego zwyczaju. Ludzie tłumaczą się tradycją. Ale jaka to tradycja? Po drugiej wojnie światowej flota bałtycka była zniszczona, był niedobór ryb, więc komunistyczny minister Hilary Minc zadecydował o redystrybucji karpia poprzez zakłady pracy. Rzucili rybę na dwa tygodnie przed wigilią, więc co mieli ludzie robić skoro nie mieli lodówek? Wrzucali karpia do wanny.
Pod koniec lat 90. Jacek Bożek wymyślił akcję „Jeszcze żywy KARP”. Na początku walczyli z tym, by nie zabijać karpi na oczach dzieci. Później o to, by w polskim prawie karp zaistniał jako kręgowiec. Udało się, w 2009 roku Sejm, na wniosek Klubu Gaja znowelizował Ustawę o ochronie zwierząt. – Dzięki poprawce możemy chronić karpie prawnie – mówi Jacek Bożek. Teraz koncentrują się na tym, by zniechęcić Polaków do kupowania żywych ryb. „Nie baw się w kata, kup karpia w płatach” – to jedno z haseł akcji.
– Kampania odniosła niekwestionowany sukces. Media co roku o niej trąbią, a wielu Polaków zmieniło swoje nawyki konsumenckie – przekonuje Bożek. Ale sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. Problem leży również po stronie handlarzy i hodowców, którzy nie obchodzą się z rybą zbyt humanitarnie. – Karp to specyficzny produkt: sprzedaje się w ciągu dwóch tygodni całego roku. Hodowcy nie chcą więc wydawać pieniędzy na przechowalnie czy zamrażarki. Przywożą żywą rybę, wysypują na bruk i odjeżdżają – mówi Jacek Bożek. – Gdy namawiałem ich, by zainwestowali w infrastrukturę, jeden z handlowców spojrzał mi prosto w oczy i zapytał: – Dla karpia, panie Jacku? K…a, zgłupiał pan?
Inni niż wszyscy
Ochrona karpi to tylko jedno z wielu działań Klubu Gaja. Organizacja zajmuje się ochroną: zwierząt, drzew oraz rzek. – W tym celu powstaliśmy i nie zmieniło się to do dziś. Nie ugięliśmy się nawet pod ciężarem projektowego terroru. Dziś wiele organizacji staje się wydmuszkami, które zmieniają profil swojej działalności, by dostosować się do konkretnego projektu. My nie! – zapewnia Bożek.
Klub Gaja spośród innych ekologicznych organizacji wyróżnia m.in. to, że łączy ekologię z kulturą i sztuką. – Jeżeli wyniosłem z teatru umiejętność mówienia do ludzi inaczej niż poprzez wykład, to dlaczego mam z tego nie skorzystać? Klub Gaja mówi o wartościach poprzez sztukę. Ale to musi być w miarę dobra sztuka. Na tyle wciągająca i inspirująca, by sprowokować reakcję – mówi.
– Połączenie ekologii ze sztuką to ich znak rozpoznawczy – mówi prof. Piotr Gliński. – Sztuka łagodzi ostrość przekazu, ale nie jego intensywność. Wręcz przeciwnie: wzmacnia go, a przy tym nie powoduje zadry.
Jak grzeszyć, to świadomie
Za swój największy pozarządowy sukces Jacek Bożek uznaje Ustawę o ochronie zwierząt. – To Klub Gaja za nią lobbował. Zebraliśmy 600 tys. podpisów – mówi. – Za porażką uznaję to, że daliśmy się wcisnąć przez polityków i media w niszę zwaną „ekologia”. Dziś wielu Polaków o ekologach myśli pobłażliwie: „To ci, co przykuwają się do drzew i nie jedzą mięsa”. To nasza świadomościowa porażka, nie obroniliśmy się przed tą łatką – ubolewa Bożek. – Byliśmy zbyt radykalni, a druga strona nie była na to przygotowana. Dziś wiem, że pewne rzeczy trzeba załatwiać inaczej: porozmawiać z politykami, z biznesem, zawrzeć kompromis i tym samym coś ugrać. Kiedy zaczynaliśmy, nie mieliśmy tej wiedzy.
Dziś najbardziej zależy mu na tym, by ludzie byli świadomi swoich działań. – Nie chodzi o to, żeby wszyscy przestali jeść mięso, tylko, by robili to z pełną świadomością. By wiedzieli, że łączy się to z cierpieniem zwierząt – mówi. – Niech ludzie robią to, co uważają za słuszne, ale niech nie robią tego z głupoty. Jak grzeszyć, to świadomie – uśmiecha się. – Sam też nie jestem święty. Kiedyś ktoś zapytał mnie: „Panie Jacku, a czemu nosi pan skórzane buty skoro broni pan zwierząt i nie je mięsa?” Wie pan, co odpowiedziałem? „Że skórzane są najlepsze”.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)