Uganda, niewielki na skalę kontynentu kraj leżący w Afryce Wschodniej, jest jednym z tzw. aid darlings. Tak nazywa się państwa, do których potężnym strumieniem płyną środki w ramach pomocy humanitarnej i współpracy rozwojowej. Choć wiele z nich przeznaczanych jest na projekty właściwie spełniające swój cel, niektóre finansują programy budzące kontrowersje.
Pieniądze trafiają m.in. do rządu i organizacji pozarządowych,
które wdrażają programy na niższym szczeblu. W miejscowości
Lira odwiedziłam filię organizacji CIDI (Community Integrated
Development Initiatives – Przedsięwzięcia Rozwojowe Zintegrowane ze
Społecznością Lokalną)). W marcu 2008 r. rozpoczęła ona 3-letni
projekt, który ma na celu przeciwdziałaniu ubóstwu i wykluczeniu
rolników na północy Ugandy.
Zadań nie brakuje. 35% Ugandyjczyków żyje poniżej linii
ubóstwa (Human Development Report 2007/2008, UNDP). Większość z
nich mieszka na północy kraju, która od południa kraju różni się
tak jak kiedyś NRD od RFN. Częściowo za ten stan odpowiada wojna
pomiędzy Armią Bożego Oporu (LRA) a wojskami rządowymi, która
toczyła się tu przez 20 lat. Zginęły tysiące ludzi, spalonych
zostało tysiące domów. Szacuje się, że LRA porwała 20.000 dzieci,
które wcieliła w swoje szeregi, gwałt był niemalże na porządku
dziennym. W wyniku konfliktu powstała ogromna rzesza tzw. uchodźców
wewnętrznych (IDPs – Internally Displaced Persons), czyli osób,
które zmuszone były porzucić swoje domy, ale które nie przekroczyły
granic państwa. Ocenia się, że wysiedlone zostały nawet dwa miliony
osób. IDPs mieszkali w obozach dla uchodźców, przypominających
zwykłe wioski, nie mieli w nich jednak dostępu do swojej ziemi,
która jest podstawą życia na północy kraju. Większość uchodźców
wewnętrznych wróciła już do swoich domów, gdzie na nowo uczy się
samodzielnego życia.
Koniec wojny to pół sukcesu
Problemów jest wiele – brakuje jedzenia, wody zdatnej do
picia, trawy do krycia dachów, szkół, lekarstw, chat dla
nauczycieli, samych nauczycieli. Turystów też nie widać, choć
niedaleko stąd znajdują się imponujące Wodospady Murchisona. Ci,
którzy decydują się na wyprawę, muszą liczyć się z drogami, w
których więcej jest dziur niż asfaltu. Ich stan nie powinien dziwić
– przez dwie dekady po tym obszarze poruszało się głównie wojsko,
rebelianci i uciekający przed nimi cywile. Teraz na ulicach widać
coraz więcej samochodów. Koniecznie terenowych, bo inne długo by
nie wytrzymały. Większość z nich należy do pracowników organizacji
pomocowych, które pompują w region niesamowite ilości
pieniędzy.
Choć CIDI powstało w ugandyjskiej stolicy – Kampali już ponad
10 lat temu, w dystrykcie Lira na północy działa dopiero od marca
tego roku. Pewnie dlatego ośmiu pracowników terenowych porusza się
motorami, a nie wielkimi samochodami świadczącymi o potędze
organizacji. Motory, choć mniej okazałe niż jeepy, spełniają swoją
funkcję – tylko nimi dotrzeć można w najodleglejsze zakątki
ugandyjskiej wsi. Tutaj właśnie mieszkają tzw. beneficjenci, czyli
osoby, które korzystają z pomocy organizacji.
Jak zaradzić
– 80% Ugandyjczyków mieszka na wsi. Ich głównym źródłem
utrzymania jest ziemia – mówi Alfred Ricos, absolwent rolnictwa na
ugandyjskim uniwersytecie Makerere i współkoordynator programu. –
Na północy Ugandy gruntów dobrej jakości jest pod dostatkiem. Przez
wiele wojennych lat ziemia była jednak zaniedbywana. Teraz ludzie
powoli powracają do swoich domów, a my chcemy nauczyć ich
nowych metod uprawy ziemi tak, by przyniosła jak największe
zyski.
Przed wdrożeniem projektu należało wskazać konkretne osoby,
które miały wziąć w nim udział. Wiadomo – nie da rady pomóc
wszystkim. Dlatego w porozumieniu z tzw. liderami lokalnymi
zidentyfikowano osoby najbardziej narażone na marginalizację:
wdowy, osoby zakażone wirusem HIV, samotne matki. To one w
konkretnej społeczności tworzą grupę rolników, która będzie
współpracować przez najbliższe trzy lata. Podobnych grup,
działających jak spółdzielnie, stworzono na północy Ugandy 100.
Każda liczy około 30 osób. Demokratycznie wybierają swoje władze i
wspólnie uczą się jak uprawiać ziemię, by wyciągnąć z niej jak
największe korzyści.
Na razie mają one mikrowymiar – mają doprowadzić przede
wszystkim do tego, żeby członkowie spółdzielni mogli wyżywić swoją
rodzinę i sprzedać trochę plonów z zyskiem. To nie jest wcale takie
łatwe, choćby dlatego, że handlując na małą skalę, nie mają dobrej
pozycji przetargowej. Nadwyżki ze zbiorów sprzedają głównie na
lokalnym targu. To ma się zmienić nie tylko dzięki zrzeszaniu się w
spółdzielnie, ale także dzięki poprawie jakości upraw. Pracownicy
CIDI, rolnicy z wykształcenia, próbują w tym celu wdrożyć swoiste
nowinki techniczne. Na tzw. demo fields, czyli małych poletkach,
które stanowią teren doświadczalny, pokazują jak uprawiać w
grządkach, jak używać nawozów, w jaki sposób traktować rośliny, by
przyniosły maksymalne zyski, proponują nowe odmiany ziaren. Poletka
pozwalają rolnikom porównać tradycyjną i nową uprawę podstawowych
roślin północnej Ugandy: kasawy (manioku), słodkich ziemniaków,
orzeszków ziemnych i słonecznika. Wszystkiego doglądają pracownicy
CIDI, którzy czasami spędzają 1,5 godziny na motorze, by dotrzeć do
beneficjentów.
– Staram się chodzić na wszystkie zajęcia, żeby nauczyć się
jak najwięcej. Niestety czasami nie mogę, bo muszę zarabiać na
swoją rodzinę – mówi 19-letni Geoffrey Atono, jeden z najmłodszych
członków grupy spółdzielczej Cane ber w regionie Abako. Cane ber w
lokalnym języku Luo znaczy „cierpieć, by w przyszłości było
lepiej”. Geoffrey musiał przerwać naukę w ostatniej klasie szkoły
podstawowej, która w Ugandzie jest bezpłatna. Zachorowała jego mama
i musiał zająć się prowadzeniem domu. Trzeba powiedzieć, że rodziny
ugandyjskie są wyjątkowo liczne – przeciętnie liczą siedmioro
dzieci. Geoffrey oprócz licznego rodzeństwa ma kilkumiesięczną
córeczkę. Mówi, że chciałby mieć tyle dzieci, by móc je wyżywić.
Jego 17-letnia żona Nancy kręci jednak z niezadowoleniem głową: –
Eeetam, będziemy mieć co najmniej piątkę.
Geoffrey, tak jak inni członkowie spółdzielni, już teraz, mimo
niewielkich dochodów, stara się wpłacać drobne kwoty do wspólnego
funduszu. Na razie nie jest on imponujący – sporadyczne wpłaty to
500 czy 1000 szylingów ugandyjskich (1,5 PLN). Te pieniądze, po
zwiększeniu puli, mają działać jak system minikredytów lub kasa na
wspólne inwestycje, które miałyby doprowadzić do polepszenia się
sytuacji składających się na fundusz. Jest już plan zakupienia
kilku kóz, a potem kukurydzianego młyna. Sprzedaż przetworzonych
produktów zamiast sprzedaży surowych plonów, pozwoli wynegocjować
lepsze ceny.
Czy każda pomoc jest bezinteresowna?
Na północy Ugandy większość organizacji to filie
międzynarodowych organizacji, które na najwyższe stanowiska
przysyłają swoich pracowników z Europy i Stanów Zjednoczonych. Są
też niezliczeni misjonarze i wolontariusze organizacji
charytatywnych lub kościelnych. Organizacje lokalne, do których
należy CIDI, to mniejszość. A jak już są, to pieniądze na projekty
dostają głównie od międzynarodowych gigantów. I może nie było by w
tym nic złego, gdyby nie fakt, że ta pomoc ma często ukryte dno.
Trzyletni program CIDI prowadzony na północy Ugandy opłacany jest
pośrednio przez USAID – amerykańską agencję rządową zajmującą się
pomocą humanitarną. Na jej logo natknąć można się na całym świecie,
nie tylko w Ugandzie.
Pracownicy CIDI rolnikom, z którymi pracują, proponują
używanie ulepszonych nasion tzw. hybryd. Są one wynikiem
krzyżowania różnych odmian, by były bardziej odporne na warunki
pogodowe, dawały szybsze zbiory i lepiej wyglądały. Nasiona
pochodzą z niezależnego ugandyjskiego instytutu badawczego NARO.
Jednak za nasionami hybrydowymi stoją duże koncerny, zajmujące się
ich sprzedażą, często nieskąpiące pieniądze na „granty badawcze”
dla podobnych instytutów. Całkiem niedawno m.in. Fundacja Gatesów
przekazała do Ugandy i innych państw w regionie 150 milionów
dolarów na badania nad hybrydami i wspieranie nawozów
nieorganicznych. Wprowadzenie ulepszonych nasion stanowiło część
tzw. zielonej rewolucji, która miała miejsce w Stanach
Zjednoczonych w latach 30. Mówi się o podobnych zabiegach w Afryce.
Szkopuł w tym, że hybrydy dają jedynie jednoroczne plony. W
kolejnym roku trzeba kupić kolejną partię. Rodzi to ryzyko, że
rolnicy, którzy nie mogą sobie na zakup hybrydowych ziaren i
chemicznych nawozów, przegrają w konkurencji z tymi, których na to
stać. W dyskusjach nad ulepszanymi ziarnami często wspomina się też
o zagrożeniu, jakie niosą one biodywersyfikacji, prowadząc do
wymierania lokalnych odmian.
Członkowie spółdzielni Cane ber wkrótce będą musieli podjąć
decyzję co do typu upraw. Miejmy nadzieję, że kierować nimi będzie
ich własny interes.
Natalia Klorek – absolwentka Stosowanych Nauk Społecznych UW,
studentka na kierunku Global Development, od lipca do września 2008
r. przebywała w Ugandzie jako wolontariuszka GLEN i Polskiej Pomocy
w międzynarodowej organizacji pozarządowej. Artykuł przedstawia
własne wnioski autorki płynące z wizyty w Ugandzie.