W październikowym numerze Wprost ukazał się felieton Jana Winieckiego „Organizacje pozarządowe stały się największym hamulcem XXI wieku”, który w środowisku polskich społeczników wywołał burzę. Nie tylko odsądził od czci i wiary tak zasłużone organizacje jak Amnesty International, ale także w istocie obraził wszystkie organizacje, określając ich działalność bądź to jako błahą, bądź szkodliwą. Nie ma wątpliwości, że tekst ten jest nierzetelny, pełny przekłamań i insynuacji (zresztą bezpośrednio obrażone organizacje już zareagowały). Poniosło pana profesora, bo forma felietonu aż się o to prosi, a nie każdy umie powstrzymać natłok skojarzeń. Jednak wydaje mi się, że pozostawienie krytyki tego tekstu jedynie na poziomie jego błędów i pomyłek jest pomyłką właśnie…
Dlaczego uważam, że pomyłka jest skupienie się błędach i
przekłamaniach tego tekstu? Dlatego że problem tkwi zacznie
głębiej, i to, że przykłady są dobrane źle, a uzasadnienia są
nieprzemyślane nie oznacza, że sama teza felietonu jest oczywistą
bzdurą. Myślę właśnie, że nie. Co więcej, wydaje mi się, że w
obrębie dyskusji wokół tej tezy toczyć się będzie spór na temat
globalnego społeczeństwa obywatelskiego, roli obywatelstwa w Unii
Europejskiej czy funkcji organizacji pozarządowych we współczesnej
Polsce. Do tej dyskusji trzeba się przygotować, a nieudolny atak
pana profesora potraktować jako dobry sprawdzian naszych
argumentów.
Jaka główna teza formułowana jest w felietonie? Otóż taka:
organizacje pozarządowe „kierując się swoimi ideologiami, a
nierzadko ignoranckimi obsesjami, zawłaszczyły prawem kaduka (bo
nie reprezentują prawie nikogo!) prawo orzekania o tym, co dobre, a
co złe, wywierając – najczęściej szkodliwy – wpływ na rządy”.
Pomijając kwestie profesorskich inwektyw typu „ignoranckie
obsesje”, niesprawdzonych tez “nie reprezentują prawie nikogo” czy
subiektywnych ocen typu „prawem kaduka” czy „najczęściej szkodliwy
wpływ”, myśl wydaje się głęboka. Tym bardziej, że nie chcemy, aby
ktoś a priori uznawał, opierając się jedynie na politycznej
poprawności, że organizacje są OK. One są na tyle OK, że potrafią
bronić sensowności swojego działania i wykazać swoją społeczną
legitymizację, być może czasem nawet większą niż demokratycznie
wybrani przedstawiciele.
Trzeba więc sobie odpowiedzieć na co najmniej trzy pytania: W czyim
imieniu działają organizacje pozarządowe? Czym powinny kierować się
organizacje pozarządowe, czyli jaka jest ich ideologia? Dlaczego
powinny mieć wpływ na rządy? Kto na nie płaci?
Demokracja jest najlepszą z możliwych form sprawowania rządów, ale
nie jest formą doskonałą. Coraz częściej mówi się o kryzysie
demokracji i nie zauważyć tego mogą jedynie ci, którzy demokrację
traktują jako formę ochrony wolności, ale rozumianej właściwie jako
wolności gospodarczej. Jeżeli jednak potraktujemy demokrację jako
formę wpływania obywateli na decyzje ich dotyczące, okaże się, że
partie polityczne czy związki zawodowe nie spełniają już w pełni
swojej roli. Każdy z nas jest w istocie reprezentantem kilku czy
kilkunastu mniejszości. Powiedzmy np. że pani X reprezentuje
kobiety po 50., chore na reumatyzm, mieszkające w domach
komunalnych, w małym mieście, zainteresowane hodowlą kotów
rasowych, wyznania prawosławnego. Jeżeli jej jedyną możliwością
wpływania na politykę państwa jest wskazanie raz na cztery lata
partii, która według niej powinna rządzić (a która i tak rządzić
nie będzie bo po wejściu w koalicję będzie musiała dostosować swój
program do koalicjanta), to realnie nie ma ona żadnego wpływu.
Organizacje pozarządowe występują właśnie w imieniu tej kobiety.
Będziemy mieli więc Stowarzyszenie 50+, które zajmować się będzie
problemami ludzi starszych, stowarzyszenie samopomocy osobom z daną
chorobą, komitet protestacyjny przeciw brakowi należytej
staranności władz lokalnych w zarządzaniu mieniem komunalnym,
stowarzyszenie na rzecz rozwoju jej miasta i klub hobbystyczny
przyjaciół kotów. Kto bardziej reprezentuje tę panią? Partia, na
którą w końcu nie głosowała (tak jak ponad połowa Polaków), czy te
stowarzyszenia?
Czy to znaczy, że organizacje są zawsze dobre i pożyteczne?
Oczywiście, że nie. Jest wiele organizacji, które starają się
kosztem innych przeforsować swój interes, które wykorzystują
światłe cele dla prostego biznesu, które są formą patologicznego
klientelizmu wobec władzy (czy to lokalnej czy centralnej). Jednak
organizacje muszą praktycznie z dnia na dzień (a w każdym razie nie
raz na cztery lata) weryfikować swoją „reprezentatywność”. Objawia
się ona, po pierwsze liczbą członków, po drugie poparciem opinii
publicznej. Można byłoby kiedyś w jakimś mieście postawić naprzeciw
siebie wolontariuszy Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i
niepobierajacych partyjnych apanaży członków wszystkich partii z
miasta. Ciekawe, kogo byłoby więcej? A przecież ilu wolontariuszy
Caritas, Polskiej Akcji Humanitarnej, lokalnych stowarzyszeń na
takie zawody by się nie stawiło? Tak więc organizacje opierają
swoją siłę na społecznym zaangażowaniu (także w zakresie zbiórek
pieniężnych) i przepisach prawa.
No dobrze – można by rzec – to niech se te organizacje wzajem
interesy reprezentują, ale dlaczego mieszają się do rządzenia?
Przecież państwo powinno być niezawisłe. Być może powinno, ale nie
jest. I to wcale nie organizacje pozarządowe mają tu podstawowy
wpływ. Są raczej odpowiedzią na niekontrolowany przez nikogo wpływ
wielkich korporacji ponadnarodowych (o budżetach większych od
niejednego państwa).
Tu jednak zagrożenia liberałowie nie widzą i głód na świecie jest
wynikiem działalności organizacji pozarządowych, które próbują
myśleć trochę bardziej perspektywicznie niż w kategoriach rocznego
bilansu przedsiębiorstwa czy czteroletniej kadencji. Gdyby nie
wycofanie DDT i zablokowanie rozwoju genetycznie modyfikowanych
organizmów w Europie, to zapewne głodu na świecie by nie było. Bo
przecież międzynarodowe korporacje dają w krajach najbiedniejszych
pracę dzieciom, robotnikom wycinającym lasy tropikalne (przecież są
naukowcy, którzy twierdzą, że ten cały efekt cieplarniany to
bzdura; zresztą u nas też, według specjalistów zatrudnianych przez
firmy, prawie żadna inwestycja nie jest szkodliwa dla środowiska).
Czy mamy prawo więc wpływać na rządy? Czy mamy spokojnie czekać, co
wylobbują przedstawiciele niezbyt „społecznie zaangażowanego
biznesu”?
No i pieniądze. Argument ten przemawia do czytelnika. To za nasze –
jak twierdzi autor felietonu – pieniądze te organizacje realizują
swoje ideologie. Jednak tu wywód profesora znów traci swą
wewnętrzną spójność. Bo jeżeli są to pieniądze członków lub
sympatyków, którzy dokładają ze swoich portfeli, to czy można mieć
pretensje, że ludzie chcą dofinansować działanie na rzecz wartości,
które podzielają? To raczej dowód na to, że te organizacje
rzeczywiście kogoś reprezentują. A jeżeli pieniądze te pochodzą z
naszych podatków? Jeżeli organizacje dostają je z budżetu gminy czy
państwa, to czy nie przyznają ich tym organizacjom „lepsze lub
gorsze, ale jednak demokratycznie wybrane…” rządy lub samorządy,
których niezależności tak broni autor? Co prawda można powiedzieć,
że wszelkie procedury przejrzystości, jakie obowiązują, nie są
wystarczające, to czyżby autor chciał zaproponować jakąś kontrolę
nad tymi wydatkami? Jeżeli tak, to trzeba by powołać do tego celu
jakaś organizację pozarządową. Pan profesor zresztą w jednej z
takich organizacji przez lata pełnił rolę prezesa.
Źródło: inf. własna