Dominik Dobrowolski, ekolog i podróżnik, uhonorował przejęcie przez Danię prezydencji w Radzie UE ekologiczną wyprawą pt. "Stop CO2 - Rusz się". Na rowerze w zimie pokonał 1000-kilometrową trasę z Wrocławia do Kopenhagi. Całą, niełatwą, drogę opisał w dzienniku.
Dzień pierwszy, Wrocław – Głogów
Reklama dźwignią handlu. Pędzę więc na spotkanie z dziennikarzami, z którymi, tak symbolicznie, umówiłem się pod wrocławskim pręgierzem. Chcę im opowiedzieć o celach wyprawy i pokajać się za klimatyczne grzechy ludzkości. Jestem na rogatkach Wrocławia, a tu jakiś baran po Sylwestrze zapewne, zostawił zbite szkło na rowerowej ścieżce. (Ścieżce - chociaż to coś ma tylko wymalowane pasy na połamanych chodnikowych płytach - to taki bezkosztowy pomysł urzędników na ścieżki). Oczywiście guma, w przednim. To dobry znak na początek rowerowania do Kopenhagi. Rozdzwaniają się telefony zniecierpliwionych dziennikarzy, a ja w wydłubuję kawałek butelki po „sowietskim igristoje” z opony i łatkę na dętkę naklejam. I tak dobrze, spóźniłem się zaledwie 5 minut. Na początek TVN 24, red. Kuźniar ze studia w Warszawie powątpiewa w zmiany klimatyczne. Radzę mu, aby wyjrzał za okno i przesiadł się na rower. Wrocławscy dziennikarze bardziej życzliwi. Ja się nagadałem, życzą mi powodzenia. Zatem oficjalnie już wystartowałem. Przede mną tylko droga; „żadnych gierek”.
Jadę koło nowego stadionu. Kosztował 500 mln złotych i ponoć mają się trzy mecze na nim rozegrać. W Klagenfurcie stadion po mistrzostwach rozebrali. Gdzie tu sens? "Chleba i igrzysk" – jakbym słyszał głos starorzymskiego poety Juwenalisa.
Wyjeżdżam z miasta, w rowach, w krzakach, na chodnikach sterty śmieci. Zima bez śniegu obnaża. Jaki miły widok. Rowerowanie w zimie to generalnie jazda po ciemku. Nie przejechałem jeszcze połowy zaplanowanej trasy, a już dopada mnie mrok, deszcz, wiatr, nieostrożni kierowcy i zmęczenie. A to zaledwie godzina 16.00. I jeszcze coś. Zimowe świeże i ostre powietrze to marzenie. Przejeżdżając koło Lubina przez wioseczki i miasteczka wyczuwam przyjemny i pobudzający zapach palonych opon, śmieci, jakaś domieszka starych ubrań, może wełny (to wyjątkowo intrygujący odór). Smród staje się polską specjalnością. Palimy, czym popadnie. Inhalacja po Polsku. Zaczyna nieźle lać. Wreszcie, Głogów! Wcześniej rezerwowany hostel okazuje się nie mieć wolnym miejsc. Hmmmmm. Nie ukrywam, że wymiękam i decyduję się na hotel. Jak dodam, że z sauną, to wszystko będzie już jasne. Oczywiście skorzystałem.
Dzień drugi. Głogów – Zielona Góra
Poranek. Jestem wyschnięty i najedzony. Za oknem niebo błękitne. Otwieram, rześko. Schodzę przywitać się z moim rumakiem. A tu guma. I tak mam szczęście, że nie musiałem łatać wczoraj po nocy w polu na deszczu. W nocy opony podeschły i się nieco skurczyły, i szkło w bieżniku kolejny raz zrobiło, co należy. Zatem kolejna łatka trafia na dętkę, tym razem tylną. Statystycznie już wyrobiłem normę na całą wyprawę.
Trasa do Zielonej cudowna. Jadę zygzakiem przekraczając dwukrotnie Odrę. Najpierw super przeprawa – łódeczką – w Bytomiu Odrzańskim, a później w Nowej Soli. Obie miejscowości bardzo mi bliskie. Pół roku wcześniej przepływałem tędy kajakiem w swoim pierwszym recykling rejsie Wrocław – Szczecin. Odra to nie tylko międzynarodowa droga rzeczna, to korytarz ekologiczny, to lasy łęgowe, orły bieliki, kanie, zimorodki, sumy giganty, to coraz bardziej atrakcyjna dla wodniaków rzeka. Nowa marina w Nowej Soli tętni życiem dając schronienie (takim jak ja), ale i dając kasę miastu. Jednym słowem ekologia się opłaca. Oczywiście odwiedzam kapitanat, a na przedmieściach zajadam się sernikiem w Złotym Łanie.
Klucząc leśnymi ścieżkami dojeżdżam do Zielonej. Mam jeszcze klimatyczny wykład w klubie Snoocker. Przyszło kilkanaście osób. I tak dobrze, że ktoś chce słuchać jakiegoś zielonego pawiana. W Zielonej nigdy nie miałem problemu z noclegiem. W końcu tutaj dawno temu porwałem swoją żonę jej rodzicom.
PS. To nie tylko prawie stolica polskiego żużla, ale zagłębie winiarskie. Przez albo dzięki przesuwającym się strefom klimatycznym (co związane jest z globalnym ociepleniem), zielonogórskie ma klimat Doliny Tokaju sprzed 20 lat. To chyba jedyna korzyść z tego ocieplenia.
Dzień trzeci. Zielona Góra – Gorzów Wielkopolski
Z tym Wielkopolskim to przesada, bo Gorzów powinien nazywać się Lubuski. Ale zacznę od początku. Wyjeżdżam z Zielonej w asyście radiowozu, TVP Info i trzech zawodowych kolarzy. Usłyszeli o wyprawie i postanowili mnie tak przywitać i pożegnać. Świetnie – czyli Zielona nie tylko motorami, ale i rowerami stoi. Tyle dobrego. Kolarze to zawodowcy, ja zaś amator, co prawda sympatyk amator, ale jadę swoim tempem, tzn. ślimaczym. A oni pędzą i jeszcze mówią – to teraz zmiana, i znów zmiana, i znów zmiana. Do Świebodzina (a z racji na Chrystusa Króla Giganta powinienem powiedzieć Świebodzinejra) dojeżdżamy w pół godziny. Sam bym jechał godzinę. Uśmiecham się, ale oddechu złapać nie mogę. Oni zadowoleni, ja wykończony. Cholernie miło, że chcieliście mnie odprowadzić, ale…. . Żegnamy się, a ja już swoim tempem wlokę się na północ. Zaczyna wiać w nos i padać za kołnierz. Droga szybka dla samochodów, a nawet za szybka, bo z siedzenia chcą mi zrobić garaż, a wolna dla zimowych rowerzystów. Ciężko mi idzie i znowu po nocy, na mokro dojeżdżam do Gorzowa. Tym razem ląduję w Młynie, ale bez córki młynarza. Schnę, jem i śpię jak zabity. To zaledwie trzeci dzień, a czuję się, jak po miesiącu okrążania Bałtyku w 2009 roku.
Dzień czwarty. Gorzów Wielkopolski – Szczecin
Długoterminowa prognoza nie pozostawia żadnych złudzeń. Każdy kolejny dzień to mordęga. Zbliżam się do Bałtyku, a tam zimowy sztorm. Północno-zachodni „zefirek” robi ze mną co chce. Wyjeżdżam o siódmej, czarno. Do ósmej cztery razy wpadam do rowu. Nie jestem w stanie utrzymać się na rowerze i dać kontrę 100 km/h podmuchom. Godzina 10, a ja przejechałem zaledwie 20 km. Jeszcze 100. Ratuje mi skórę las i nowa S3. Cały ruch pruje nową drogą samochodową, a stara „trójeczka” przez lasy chroniąc przed wiatrem doprowadza mnie do Szczecina. Drzewa to nie tylko drewno – warto o tym pamiętać. Niestety każdego roku z powierzchni Ziemi znika las wielkości 1/3 Polski. Czy ludzie chcą skończyć jak mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej? Wycieli palmy i wyginęli.
Wrocław żegnał mnie śmieciami, niestety Szczecin tak samo mnie wita. Dostanie się do centrum to horror komunikacyjny i leje, ale jak… . W końcu przywlekam się naturalnie po ciemku i ląduję na kanapie, na Pogodnie, u mojego dobrego kolegi Jakuba. Prowadzi w Szczecinie Federację Zielonych - jedną z najprężniejszych organizacji ekologicznych w Polsce. Po szklaneczce rumu z colą rozjaśnia się, słońce jak na Sycylii. Jak niewiele trzeba. Bardzo lubię Szczecin.
Dzień piąty. Szczecin – Anklam
Bardzo przyzwoity wyjazd z Pogodna droga 115 do Dobieszczyna, gdzie pożegnałem się z Polską i przywitałem z Meklenburgopomeranią. A później raj dla rowerzystów i pogoda dla morsów. Jadę za wolno. Moje plany, aby jutro dotrzeć do Rostocku i się zapromować do Danii; marne szanse. Dłużej zostanę w Niemczech. Mimo pogody jeżdżenie tutaj na rowerze to mistrzostwo świata. Kiedy tak będzie nad Wisłą, a przynajmniej nad Odrą? Kierowcy ostrożniejsi, drogi równiejsze i rowerowe ścieżki.
Nie wiem czy to omamy, ale czuję jod. Jadę wzdłuż Zalewu Szczecińskiego, morze coraz bliżej. Zimowe sztormy mieszają wodę w Bałtyku. Bez tego już dawno zamieniłoby się w szambo. Przez ostatnie 100 lat bałtycka woda wymieniała się zaledwie trzy razy, a my odprowadziliśmy wszystkie nasze ścieki i mnóstwo śmieci.
Zbliżam się do Anklam. Znam i pamiętam, to była moja przedostania stacja w wyprawie dookoła Bałtyku. Tym razem jadę w przeciwnym kierunku, ale pogoda równie paskudna. Na przedmieściach znajduję hotelik w starym browarze. Szkoda, że już nie działa, ale sklepik jest niedaleko. To też znak czasu. Hotelik prawie bezobsługowy. Dopiero po zadzwonieniu pod wskazany numer po 20 minutach przyjeżdża sympathisch właściciel. Nocleg tani, a poranne śniadanie wyborne. I pysznej kawy dzbanek do oporu. Cudownie wyschnąć. No i sporo ciepłej wody pod prysznicem zużyłem. Jak młody bóg. Ale zasnąć nie mogę, kolano spuchnięte pulsuje. To pamiątka po 10 latach judo. W końcu sport to zdrowie.
Dzień szósty. Anklam – Sanitz
Po dzisiejszym dniu Mythbusters przyjęliby mnie do swojego zespołu. Udowodniłem, że wychwalany i modny materiał zwany Gore-Texem to wielka ściema. Wszystko co miało ten GT, a co miałem na sobie, od kaptura począwszy na butach kończąc, przemokło. Wprawiło mnie to w stan euforii. Po chwili podniecenie minęło i pozostał chlupiący, przenikający skórę i mózg stupor. Jak średniowieczni biczownicy, pochylony, zakapturzony, wykręcałem kolejne obroty zębatek. Było mi już wszystko jedno. Od czasu do czasu starałem się negocjować z Bogiem, raz mówiąc - "a niech pada, tylko niech nie wieje", po chwili jednak zmieniałem zdanie prosząc go, aby zakręcił kurek pozostawiając wietrzysko. Wszystko na nic. Nie byłem w stanie nawet wyjąć aparatu, bo migawka rozpuszczała się i zamarzała. Nie zwracam nawet uwagi na nogę, trzeszczy jak nienaoliwiony łańcuch. Po nocy trafiam na kebab u Turka i B&B za rogiem. Ufffffffff. Dziś wykręciłem 100 mil morskich dojeżdżając do Sanitz. Jutro jeszcze 20 km do promu do Danii.
Dzień siódmy. Sanitz – Vordingborg Od rana lało, nic zaskakującego. W Rostocku trochę się ślimaczyłem, aby dotrzeć do promu. Trochę się pogubiłem, ale nikt nie mówi po angielsku. Jakimś psim swędem jadę przez pola i wyskakuję tu gdzie trzeba. Autostradą do promu podjeżdża się bezproblemowo, ale rowerem trzeba trochę pokluczyć. Później ponad półtorej godziny miłego kołysania, o 13.00 zimny prysznic w Gedser, trzeba się wypromować i dawać przed siebie. Jakoś mi się nie chce. "Nie chcem, ale muszem" – cytując klasyka polskiej demokracji. Nie wolno po drogach jeździć, wszędzie zakazy. Ale też wszędzie rowerowe ścieżki, równoległe do dróg, zatem bezpiecznie można wszędzie się dostać. Jestem już w Danii. Pola, buraki cukrowe, mało lasów (dla ludzi źle) i wieje (dla wiatraków świetnie), pustawo, ludzie gdzieś się pochowali, policja mi mignęła, chciałem ich zapytać o jakiś pensjon, ale nie zwrócili na mnie uwagi i gdzieś zniknęli we mgle. Do Vordinborg docieram nocą przez 5-kilometrowy most przez Storstrommen. Prawie mnie zwiało. Szukam noclegu. Pustka. Nie ma kogo zapytać. Ostatecznie ląduję w jakichś hotelowych katakumbach, jestem dosłownie jedynym zabłąkanym. Przyjechała właścicielka, dała klucze, słono skasowała i odjechała. Tu nie ma ludzi. Jedzenie ze sklepu nie do zjedzenia. Może w dobrej knajpie można mieć więcej szczęścia? Przesadzili z cenami. Idę do sklepu.
Dzień ósmy. Vordingbork – Kopenhaga
W końcu dotarłem. Jak na swoje lata zasłużyłem na młodzieżowe schronisko w samym pępku Kopenhagi. Przez okno widzę zasuwających rowerzystów w deszczu, dobrze im tak, za te śmieci. Od jutra zabieram się do PR-owskiej roboty. Objadę całe miasto w poszukiwaniu sojuszników „Stop CO2 - Rusz się!”. A tymczasem Jenny zaprosiła mnie na kolację. To prawie moja przyszywana siostra, którą rzuciło tutaj lata temu. A po latach to mnie przywiało, dosłownie.
Dzień dziewiąty. Polska ambasada
Jak miło o poranku nad morzem napić się kawy i porozmawiać po polsku o ekologii, i to pod Kopenhagą. A to wszystko dzięki gościnie, którą mi zaoferowała pani Joanna Tamborska, First Secretary, Cultural Affairs w Ambasadzie Polskiej. W Ambasadzie jak w ulu, jutro oficjalna ceremonia przejęcia od Polski przez Duńczyków Prezydencji. Tym bardziej dziękuję za poświęcony czas i za gościnę. Wyjazd do Hellerup to doskonała okazja, aby przyjrzeć się, jak Duńczycy radzą sobie z ekologią. Z pewnością wszędobylskimi królami są tu rowerzyści. Oni rządzą! Życie toczy się w rytm dzwonków rowerowych, migających światełek i mimo niepogody pogodnego usposobienia. Nota bene, pogoda dzisiaj cudowna, mrozik, zefirek od morza i nawet słońce wygrywa z chmurami. Na horyzoncie kręcą się po horyzont wiatraki. I kajakarzy spotkałem. Może to dobry pomysł, aby tu także zrobić recykling rejs?
PS. Właśnie dostałem informację, że Pani Minister Środowiska Ida Auken zaprasza mnie jutro rano na kawę. Druga kawa, świetnie! Naturalnie pojadę na rowerze :-)
Dzień dziesiąty. Ministerstwo Środowiska
Aż dziwne, że w tak zrowerowanym mieście tylu dziennikarzy zainteresowało się jednym rowerzystą. Oczywiście, jest mi bardzo miło, tym bardziej, że obdarowaliśmy się prezentami. Dostałem kask rowerowy symbolizujący duńskie priorytety: bezpieczeństwo i ekologię, ja zaś odwzajemniłem się ręcznymi turbinkami do ładowania komórek. Pożyczyłem Ministerce wytrwałości w zazielenianiu Europy. Mam nadzieję, że to będzie prawdziwa eko Prezydencja! Duńczycy będą promować energię odnawialną i nowe zielone technologie. "Obgadaliśmy" kilkanaście spraw ekologicznych, począwszy od rowerów, kończąc na atomówkach. Dziękuję za gościnę! Z dziennikarzami jeszcze wspólna fotka. Wszystko zorganizowała Mariam Rostami, medialna oficerka pani Minister. Thanks Mariam!
Dzień jedenasty. Przejęcie prezydencji
Zostałem zaproszony na uroczystość. Ale „dress code: dark suit”, a ja mam tylko kask, kurtkę przeciwdeszczową i zabłocone buty. E tam, co się będę przejmował. Ceremonia sympatyczna w siedzibie Duńskiego Radia. W kolejce po przekąski, zwinąłem przed nosem samemu Jose Manuelowi Barroso smakowity kawałek sushi. Jeden zero dla Polski. W piłce to jednak Portugalczycy nam dokopują niemiłosiernie. No, może gdyby piłkarze, zamiast chodzić na wywiady i udzielać się w reklamach, jeździli na rowerach, mogłoby być inaczej.
Dzień dwunasty. Powrót
Wyprawa zakończona. 11 stycznia oficjalnie Dania zaczęła przewodniczyć Unii Europejskiej. Dziękuję Wszystkim Partnerom za pomoc w organizacji wyprawy, mediom za wsparcie informacyjne, Duńczykom za wspaniałą gościnę i zainteresowanie samotnym cyklistą z Polski.
11 stycznia obyła się wspaniała uroczystość rozpoczęcia duńskiej Prezydencji. Na zaproszenie duńskiego rządu miałem przyjemność i honor uczestniczyć w tym wydarzeniu. Nazajutrz wstałem o świcie i pociągiem dostałem z Kopenhagi do Ystad. Później promem popłynąłem do Świnoujścia. Szczęście mi dopisało. Na pokładzie poznałem Marka, który furgonetką wracał do Wrocławia, wpakowałem więc rower na pakę, a siebie do szoferki. O godzinie 2 w nocy dojechałem do Wrocławia. Podróż do Danii na rowerze zajęła mi 8 dni, a powrót 22 godziny.
Podziękowania
Wyprawie kibicował ngo.pl J
Jechał i napisał: Dominik Dobrowolski, ekolog i podrożnik
Pobierz
-
201205071037040736
770645_201205071037040736 ・38.72 kB
Źródło: inf. nadesłana