Co niedzielę na Dworcu Zachodnim młodzi ludzie rozdają gorące, wegetariańskie potrawy. Aby je przygotować, sami organizują żywność, przeznaczoną najczęściej do wyrzucenia, po czym razem gotują i częstują jedzeniem ludzi. Na świecie podobne akcje organizowane są od 1980 roku. W polskich miastach od kilkunastu lat. Wszystkie odbywają się pod wspólnym szyldem Food Not Bombs- Jedzenie Zamiast Bomb.
Wspierając ocalałych z tsunami i Katriny...
Idea wyrażania sprzeciwu wobec militaryzacji i wojnom poprzez rozdawanie głodnym jedzenia, uzyskanego z dobrowolnie oddanej przez innych ludzi żywności, sprawnie funkcjonuje od trzydziestu lat w Ameryce, Europie, Azji, Afryce, Australii i na Bliskim Wschodzie. Działacze z całego świata wspólnie mówią o bezmyślności państw w dysponowaniu pieniędzmi. Zbrodnią nazywają niszczenie nadwyżek żywności, przy jednoczesnym przekazywaniu astronomicznych sum pieniędzy na przemysł zbrojeniowy. Poprzez swoją działalność uzmysławiać chcą ludziom, że przyczyną nędzy i biedy na świecie nie jest niedobór żywności, ale promilitarna i neoliberalna polityka państw najbogatszych, spychająca kwestie społeczne na margines.
Pierwsza akcja Food Not Bombs odbyła się w 1980 roku w Cambridge w Stanach Zjednoczonych. Wtedy to siedmiu działaczy, protestując przeciwko zbrojeniom atomowym, zaczęło rozdawać jedzenie bezdomnym i bezrobotnym. Z biegiem czasu inicjatywa przeistoczyła się w międzynarodowy ruch, w ramach którego zaczęto rozdawać również używaną odzież, zabawki i książki.
W ramach akcji uzyskuje się możliwie największą ilość żywności lub ubrań poprzez ich recykling. Jedzenie zdobywane jest do dziś głównie darmowymi sposobami: dzięki „darczyńcom” z miejscowych targów, piekarń, hurtowni. Ci oddają je głównie z uwagi na kończący się termin przydatności, gorszą jakość lub zmniejszony na nie popyt. W grupach Food Not Bombs nie ma hierarchicznej struktury, a spory rozwiązywane są na zasadzie konsensusu. Obowiązuje też reguła otwartości. Każdy nowy „oddział” może powstawać i funkcjonować niezależnie od już istniejących, będąc jednocześnie otwartym na nowych członków.
„Jedzenie Zamiast Bomb” wywodzi się z ruchów anarchistycznych i antymilitarnych. Oprócz cotygodniowych akcji, aktywiści FNB wspierali m in. ratowników z World Trade Center 11 września 2001 roku. Jedzenie dostarczane było do ocalałych z tragedii tsunami i huraganu Katrina. „Pokojowym” posiłkiem częstowano także podczas protestów przeciwko WTO w 1999 roku w Seattle, oraz na Ukrainie w czasie trwania Pomarańczowej Rewolucji.
Od koncertu do gotowania
W Polsce ruch zaczął organizować się w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. Wywodził się ze środowisk anarchistycznych, alterglobalistycznych i ekologicznych, związanych najczęściej z powstającymi wówczas skłotami (nielegalnie zajmowanymi przez ludzi pustostanami).
Tak też było w Poznaniu, gdzie pierwsza grupa Food Not Bombs powstała w 1998 roku, przy czteroletnim wówczas skłocie „Rozbrat”. Wtedy jedzenie rozdawane było głównie przy okazji dużych imprez i demonstracji, a akcje odbywały się na Placu Wolności co dwa tygodnie.
Grupa z biegiem czasu rozrastała się i umacniała. Bastek, związany z poznańskim FNB od 2003 roku, opowiada o początkach swojego zaangażowania: „Przyjechałem na skłot po raz drugi lub trzeci, na koncert i poznałem osobę, która już od kilku lat aktywnie działała. Na skłocie planowano wtedy demonstrację przeciwko wojnie w Iraku, w której Food Not Bombs miało uczestniczyć. Mama mojego kolegi z Obornik miała piekarnię. Wspólnie więc zaczęliśmy organizować i transportować z niej chleb do Poznania. Było go wtedy naprawdę dużo” - śmieje się Bastek. Po czym dodaje: „Myślę, że dla każdego rozpoczęcie działań w Food Not Bombs wiąże się z jakimś wydarzeniem, w którym akurat miał okazję uczestniczyć i po którym został”. Potwierdza to przypadek Kamila, który zaangażował się w cotygodniowe gotowanie ok. rok temu. „Dla mnie momentem przełomowym był organizowany na skłocie Obóz Autonomistów Marksistowskich latem 2008 roku” - mówi Kamil. „Gotowaliśmy wówczas przez tydzień śniadania i obiady dla około stu osób. Niedługo potem przeprowadziłem się na stałe do Poznania, co spowodowało, że mogłem zaangażować się bardziej. Wcześniej w działaniach Food Not Bombs uczestniczyłem bardziej z doskoku, pomagając czasem przy gotowaniu innym osobom".
Kamil jest jedną z osób, tworzących trzon obecnie działającej grupy. Płynność i rotacja działaczy ruchu jest poniekąd wpisana w jego istotę. W Poznaniu zespoły osób, gotujących dla bezdomnych zmieniały się trzykrotnie. Dlaczego? „Otwartość tej inicjatywy może być jednocześnie pewną jej bolączką” - tłumaczy Marysia, z FNB związana od 2004 roku. „To, że wielu ludzi przychodziło na akcje tylko czasem, powodowało, że ci „stali”, czasami po prostu nie dawali sobie rady ze wszystkim. To był główny powód, dla którego poszczególne ekipy się rozmywały. Organizacja jednej akcji wymaga bowiem pewnego poświęcenia. Są to przecież dwa dni, w każdy weekend.”
Działacze są jednak jak najbardziej otwarci na nowych współtowarzyszy. „Nie jest tak, że się czegoś od kogoś bezwzględnie wymaga” - mówi Marysia. „Bardziej oczekuje się pewnej konsekwencji, względnego zobowiązania i zaangażowania np. jeśli chodzi o pójście na targ po warzywa, czy też umycie naczyń po akcji – dobrze, gdy są po prostu osoby, które chcą to robić. Nie lubimy narzucania komuś obowiązków, więc nikt nigdy nie powiedział nikomu „spadaj”, bo czegoś nie zrobił. Nikt tu nie dyryguje”.
Na targowisku ubiegły nas siostry zakonne
Do niedawna działacze spotykali się co sobotę ok. godz 16, po czym kilkuosobowa grupa z wózkiem z supermarketu szła na Plac Wielkopolski w Poznaniu. Na targowisku dostawali od sprzedawców ogromne ilości warzyw. „Czasem tych warzyw było naprawdę mnóstwo, nie mogliśmy się zabrać” - opowiada Marysia. „Większość sprzedawców dobrze wiedziała, że przyjdziemy. Z kilkoma byliśmy zaprzyjaźnieni i dostawaliśmy od nich nie tylko „stare” warzywa. Wiele osób, wiedząc jakie będzie ich przeznaczenie, dawała także te dobre, które nadal mogliby sprzedać.”
Teraz żywność na akcje nie jest już otrzymywana od ludzi z targu. „Konsumpcjonizm w naszym kraju osiągnął już takie rozmiary, że największe ilości zdatnej do jedzenia żywności znaleźć można na śmietnikach, przy wielkich hipermarketach i centrach handlowych. Ludzie wyrzucają dobre, nieprzeterminowane produkty z marketów, z powodu - na przykład - odkształconej puszki lub uszkodzonego opakowania” - twierdzi Kamil. Dodaje: „Na targowisku zaczęły nas ubiegać siostry zakonne, które przyjeżdżały co tydzień dwoma vanami i zabierały większość warzyw. Od blisko dwóch miesięcy wsiadamy więc w samochód, jeździmy pod markety i najzwyczajniej w świecie wyciągamy dobrą żywność ze śmietników. Bywa tak, że spotykamy się z nieprzychylną reakcją ochroniarzy – każą nam się wynosić i oskarżają o kradzież”.
W niedziele na skłocie „Rozbrat” około południa zaczyna się gotowanie. Hierarchia w Food Not Bombs nie istnieje, ale dobrowolny podział obowiązków tak. „Różnorodność czynności, które się wykonuje jest potrzebna. Ja długo zajmowałam się tylko krojeniem warzyw. Kiedy kilkukrotnie doszło do sytuacji, że musiałam zając się „prawdziwym gotowaniem” - były trudności. Oczywiście nie duże, bo gotować każdy umie. Ale gotowanie jest też pewnego rodzaju braniem na siebie odpowiedzialności i większej identyfikacji z akcją. Zależy nam przecież nie tylko na tym, aby poczęstować ludzi byle jakim jedzeniem, ale przede wszystkim na tym, by było ono smaczne” - opowiada Marysia. Według Kamila ciągłe robienie tej samej rzeczy może być zniechęcające i w grupie, w której on działa, stawia się jednak na urozmaicanie podziału zadań. Na pytanie, skąd brane są przepisy na potrawy, odpowiada: „W większości są one narzucane przez to, co akurat mamy - ziemniaki, ryż, kasza. Wtedy gotujemy „z głowy”, ale posiłki zawsze są bardzo dobre”.
Przyprawy, olej, kasze, makarony, jednorazowe naczynia aktywiści kupują w sklepach. Jak sami twierdzą, na działalność nie potrzebują dużych funduszy. Uzyskują je głównie poprzez sprzedaż jedzenia za symboliczne kwoty w trakcie koncertów i innych imprez na skłocie.
Organizowane są też imprezy benefitowe na Food Not Bombs, na które „biletem wstępu” są tzw. „zapychacze”, czyli właśnie kasze, ryże, ale również przyprawy itp. „Oczywiście, największe zastrzyki gotówki dla Food Not Bombs to duże, kilkudniowe imprezy” - mówi Bastek. „Mam na myśli przede wszystkim Obóz Autonomistów Marksistowskich oraz przyjazd kilkudziesięciu działaczy Food Not Bombs z Holandii i Niemiec, którzy odwiedzili poznański skłot w 2003 roku. Odbywało się to w ramach większej akcji „Holland to Poland Tour 2003”, mającej na celu integrację, poznanie i wymianę doświadczeń. Byliśmy z nimi w innych miastach Polski, gdzie zrobiliśmy wspólnie kilka akcji Jedzenie Zamiast Bomb. Zostaliśmy też dość mocno wsparci finansowo”.
A garnki, naczynia i sprzęt do gotowania? „Na początku było tak, że każdy to, co mógł przynosił z domu. Wiele garnków dostaliśmy od ludzi, którzy po prostu przynieśli je na Rozbrat. Ja na przykład przyniosłem widelec”- żartuje Bastek. „Kiedyś sporo naczyń dostaliśmy od pewnego księdza, który pomagał bezdomnym i w momencie, gdy przestał to robić, oddał wszystko nam.”
Talerze między nogami policjantów
Co niedzielę na Dworcu Zachodnim grupa młodych osób z transparentem, ulotkami informującymi o idei przedsięwzięcia, rozdaje wegetariańskie jedzenie. Zjeść przychodzi około pięćdziesiąt osób: bezdomni mieszkający na dworcu i jego okolicach, pasażerowie i zwykli przechodnie. Marysia zaznacza, że bardzo trudno jest przebić się do świadomości ludzi z przekazem antymilitarnym akcji: „Według mnie największy problem Food Not Bombs dotyczy tego, że ciężko poprzez działalność charytatywną szerzyć idee. Najczęściej bowiem całą energię poświęca się na udzielanie doraźnej pomocy potrzebującym i nie zostaje więcej siły, aby skupić się na przekazie. Poza tym ludzie najczęściej korzystający z naszej pomocy są w tak trudnej sytuacji materialnej, że nie są w stanie myśleć o tego typu abstrakcyjnych dla nich ideach. Oczywiście rozdajemy ulotki, rozmawiamy, wyjaśniamy, ale w czasie akcji jakoś szczególnie nie odczuwa się jej wymiaru ideologicznego.”
Działacze nie mogą niestety liczyć na pomoc i wsparcie ze strony władz i służb porządkowych. Podczas wielu niedziel na dworcu pojawiała się policja, która zawsze nakazywała zaprzestać akcji. „Kiedyś funkcjonariusze ustawili się przed samymi garnkami i zabronili nam rozdawać jedzenie. Dosłownie wydawaliśmy między ich nogami” - wspomina Bastek. „Skończyło się na tym, że zostaliśmy spisani. Spotkało się to wszystko z żywą reakcją ludzi, którzy akurat tam byli: zarówno bezdomnych, jak i pasażerów. Argumentem władzy był fakt, iż teren dworca jest terenem prywatnym i na jakiekolwiek działania trzeba mieć pozwolenie…"
Tego, jak bardzo niezrozumiane przez innych potrafią być działania Food Not Bombs świadczy też fakt, iż w 1998 roku poznański Zakon Dominikanów wpisał inicjatywę na listę sekt… Oczywiście, nonsensowne posądzenie dziś już jest nieaktualne.
W Polsce niezależne grupy Jedzenia Zamiast Bomb działają m in. w Gdańsku, Gdyni, Olsztynie, Warszawie, Łodzi, Krakowie, Lublinie, Białymstoku, Gliwicach, Wrocławiu i Katowicach. W 2005 roku w Poznaniu zostało zorganizowane dwudniowe, ogólnopolskie forum Food Not Bombs. „Kontakt ze sobą mamy cały czas, gdyż wszyscy z Food Not Bombs wywodzą się mniej więcej z tych samych środowisk. Znamy się z wspólnych akcji, demonstracji” - zapewnia Marysia. Zaznacza jednak, że w ramach współpracy między miastami, korzystając z ogromnego potencjału ludzi i samego przedsięwzięcia, można by robić o wiele więcej…
Pobierz
-
200904201922150460
450013_200904201922150460 ・38.72 kB
-
200905281810240830
458607_200905281810240830 ・38.72 kB
Źródło: inf. własna