Gordyjski węzeł ekologów. Kto i komu powinien patrzeć na ręce?
Czy sprawa Stowarzyszenia Przyjazne Miasto rozpoczęła nagonkę na organizacje ekologiczne? Jeśli tak – komu ona służy i kto najwięcej może na niej stracić - pytano w trzecim bezdyskusyjnym Klubie Dyskusyjnym dotyczącym, mówiąc skrótowo – ekoharaczy, mówiąc poprawnie – społecznej kontroli nad wielkimi inwestycjami. Między ekoharaczem a ekokontrolą różnica jest spora. Jak zatem zwalczać jedno, a bronić drugiego? Poniżej relacja z debaty.
Teoria spisku
Najciekawszą i najbardziej jednoznaczną bodaj tezę postawił na
spotkaniu Krzysztof Kamieniecki z Instytutu na rzecz Ekorozwoju.
- W stosunku do organizacji ekologicznych podjęto prowokację. Wybrano ekologiczne. Dlaczego?
Po pierwsze dlatego, żeby wykluczyć je z procesów podejmowania decyzji. Po drugie dlatego, że
ekologiczne są jedynymi w tym kraju, które zajmują się opiniowaniem inwestycji, śledzeniem procedur
z nimi związanych. Komu to przeszkadza? Przeszkadza inwestorom. A tymczasem idą fundusze
strukturalne - duże, okrągłe kwoty na budowę dobudowę fasad domów, budowę ulic, autostrad i
zagospodarowanie przestrzeni. Jedynymi, które mogą przeszkodzić w szybkim, bezrefleksyjnym wydaniu
tych pieniędzy są organizacje ekologiczne.
Dlatego będę bronił środowiska ekologicznego - i to z tego względu, że metoda, jaką zastosowano
jest, w moim najgłębszym przekonaniu, metodą haniebną, której nie pochwalam, a którą znam z
autopsji - jako stosowaną wobec mnie i moich kolegów. Prowokacji nie znoszę.
Spisku inwestorów dopatrywał się również Jacek Bożek, powołując się
swoje doświadczenie i broniąc tezy, że nadzór organizacji ekologicznych staje się coraz bardziej
niewygodny ze względu na obietnicę sporych europejskich pieniędzy na infrastrukturę.
- Jestem przeciw braniu pieniędzy oraz za pokazywaniem organizacji złych i wyłudzających pieniądze
- to oczywiste. Taka nagonka może mieć dramatyczne konsekwencje. Mam podejrzenie, że minister
infrastruktury będzie chciał wykreślić organizacje pozarządowe z procesu podejmowania decyzji przy
ocenie inwestycji.
Przedwczesna skrucha
Atmosfera, w jakiej mówi się o ekoharaczach powoduje, że biją się w
pierś wszystkie organizacje ekologiczne. To niezdrowe i frustrujące, ocenił Jacek Bożek.
- Nie widzę powodu do samobiczowania. Jak to możliwe, że jedna z największych w Europie inwestycji
[Złote Tarasy w Warszawie - przyp. red.] wystartowała bez odpowiednich zezwoleń? Dlaczego NGO-sy
biją się w piersi, a nie zrobił tego żaden urzędnik odpowiedzialny za postępowanie niezgodne z
prawem? Dlaczego organy ścigania, które sprawy ekoharaczy długo nie ruszały, nie odpowiadają za
zaniechanie działań? Jestem zdziwiony, że to my spotykamy się w tym gronie, żeby się przed sobą
rozliczać.
- Bicie się w pierś nie wynika ze słabości i poczucia
odpowiedzialności za oszustów, ale z tego, że my, jako sektor odczuwamy skutki takich działań -
mówił Piotr Frączak. - Pytanie, co możemy zrobić w sprawie tego odium, które spada na organizacje
pozarządowe, a w efekcie może ugodzić w prawo obywateli do uczestniczenia w postępowaniu
administracyjnym. Czy jesteśmy całkowicie bezradni?
- Otóż przy takim podejściu mediów nie mamy na to szans - komentował
cierpko Bożek.
Dziennikarze "paskudziarze"
Sporo uwagi poświęcono sposobowi, w jaki sprawy Arkadii czy Złotych
Tarasów przestawiały media. Wystawiona cenzurka była ostra i cierpka: obraz organizacji
ekologicznych odmalowuje się nierzetelnie, w pogoni za sensacją, czasami w atmosferze manipulacji.
- Od dawna używa się w polityce ochrony środowiska pojęcia rekompensaty ekologicznej: wybudowałeś
dom w centrum miasta, zabrałeś powietrze i zieleń - możesz zrekompensować to w inny sposób. Taka
jest główna intencja organizacji ekologicznej, taki jest główny problem brany pod uwagę przy ocenie
inwestycji. Jeden - słownie jeden - artykuł wyjaśniał społeczeństwu istotę tego problemu. Przed
autorem chylę czoła. Pozostałym nie mam zamiaru się ukłonić, bo to dziennikarze-paskudziarze -
ocenił Krzysztof Kamieniecki.
Niemalże równie ostrej oceny dokonał natomiast Bertold Kittel,
patrzący z perspektyktywy drugiej - medialnej strony.
- Fakt, że wielu dziennikarzy zajmujących się sprawą ekoharaczy było po prostu niekompetentnych,
nie wiedziało, że istnieją organizacje pozarządowe i ludzie, których można prosić o
komentarz. Jednak w szerszym kontekście Sprawa Przyjaznego Miasta ujawniła
słabość waszego środowiska. Nie zetknąłem się dotychczas z żadnym oficjalnym stanowiskiem
szanujących się organizacji ekologicznych, sformułowanym w formie krótkiego oświadczenia wysłanego
do mediów i PAPu. Nie rozumiem tego, nie potraficie korzystać z takich kanałów?
Dziennikarze, którzy zajmowali się sprawą Przyjaznego Miasta spotykali się z ostrą reakcją z ich
strony i nie mieli następnie do kogo się zwrócić, kogo zapytać.
- Media, które chciały być w tej sprawie obiektywne, były obiektywne -
mówił z naciskiem Jacek Bożek. - Nie wierzę, że dyskusje w których biorę udział cokolwiek
wyjaśniły, bo tak jest ta debata zorganizowana.
- Organizacje, które zostały wybrane do prowokacji są organizacjami
kompletnie się nieliczącymi. I dlatego najlepszym sposobem reakcji jest w moim przekonaniu nie
reagowanie. Nie reagowanie na nierzetelnych dziennikarzy, na histeryczne działania prezydenta
miasta, na samobiczujących się kolegów ekologów, podpisujących zobowiązania etyczne, które i tak
nie są odnotowywane przez prasę czy telewizję - podsumował Krzysztof Kamieniecki.
Ekologiczne samooczyszczenie
- Opcja milczenia będzie nas zbyt drogo kosztować - oponował Kuba
Wygnański. I tak po raz wtóry powrócono w bezdyskusyjnym Klubie Dyskusyjnym do idei samoregulacji w
sektorze (poprzednim razem, podczas dyskusji o "dziurach w puszce", dotyczyło to
organizacji korzystających z dobrocznynności publicznej). Tym razem goście klubu podnosili, że być
może warto sam sektor powinien nakreślić granice kontroli, jaką sprawuje.
- Metody konsultacji nie są czytelne. Czasem partnerzy, którzy chcieliby wziąć w nich udział nie
wiedzą nawet jak się to nich zabrać. Oczekiwałbym dyskusji wewnątrz środowiska i wypracowania
jakichś wiarygodnych standardów działania. Przy braku rozwiązań systemowych rodzą się histeryczne
reakcje ze strony państwa, które uderzają we wszystkich. - mówił Kuba Wygnański.
Również Marcin Dadel ze Stowarzyszenia Klon/Jawor optował za
opracowaniem mechanizmów, które nie dałyby się tak łatwo wykorzystać przez naciągaczy i
manipulatorów i byłyby dla organizacji biorącej udział w konsultowaniu decyzji inwestycyjnych
testem na autentyczność i rzeczywiste zaangażowanie. Inaczej mówiąc - trzeba by umówić się, że
nie wszystkim organizacjom nie wszystko wolno.
- Obawiam się, że panujący w tej chwili - nazwijmy to - lesseferyzm może nas doprowadzić do cynizmu
i degeneracji - mówił Kuba Wygnański.
Przeciwko byli zarówno Jacek Bożek, jak i Krzysztof Kamieniecki:
- Mechanizmy ograniczające udział społeczny w podejmowaniu decyzji (na przykład pozwalające na
protest jedynie organizacjom o określonej liczbie członków czy działających od tylu i tylu lat) są
w naszej sytuacji niebezpieczne i przeciwko nim będę protestował. To zakładanie sobie kagańca
prawnego może się obrócić przeciwko nam - mówił Krzysztof Kamieniecki.
- Nikomu nie życzę sytuacji, w której jakiś koncern przychodzi na
wasze podwórko - mówił z kolei Jacek Bożek. - A na dowód anegdota: protestowałem kilka lat temu
przeciwko budowie spalarni opon w centrum miasta. Inwestorzy nie szczędzili wówczas inwektyw i
zarzutów, że się na sprawie nie znam. Po jakimś czasie zaproszono mnie na spotkanie mieszkańców,
protestujących przeciwko budowie innej spalarni, tym razem odpadów medycznych. Patrzę, a tam w
pierwszym rzędzie siedzi inwestor spalarni opon i krzyczy w moją stronę: panie Jacku, niech pan nas
ratuje - przecież pan wie, jakie to jest szkodliwe!
Źródło: inf. własna