Przeglądarka Internet Explorer, której używasz, uniemożliwia skorzystanie z większości funkcji portalu ngo.pl.
Aby mieć dostęp do wszystkich funkcji portalu ngo.pl, zmień przeglądarkę na inną (np. Chrome, Firefox, Safari, Opera, Edge).
ngo.pl używa plików cookies, żeby ułatwić Ci korzystanie z serwisuTen komunikat zniknie przy Twojej następnej wizycie.
Dowiedz się więcej o plikach cookies
– Jak zrobiliśmy warsztaty regionalne, między innymi z wiązania frędzli do chust góralskich, to był hit – chodziło na nie chyba z siedemdziesiąt osób – Józefa Kolbrecka, dyrektorka Biblioteki Publicznej w Białym Dunajcu opowiada ngo.pl, dlaczego w bibliotece nie musi być cicho.
Małgorzata Borowska: – Piękne zdjęcia ma Biblioteka w Dunajcu w galerii internetowej. Co to była za impreza?
Józefa Kolbrecka: – Warsztaty regionalne, m.in. z wiązania frędzli do chust góralskich. To był hit – chodziło na nie chyba z siedemdziesiąt osób. Było malowanie chust góralskich farbami, wyszywanie gorsetów i warsztat z przędzenia wełny. Robiliśmy ten projekt razem ze Związkiem Podhalan. Biblioteka użyczała pomieszczenia i promowała przedsięwzięcie wśród czytelników.
Reklama
Kilkadziesiąt osób na warsztatach – to nie przeszkadza czytelnikom w czytaniu, ani bibliotekarkom w pracy?
J.K.: – W pracy biblioteki – nie przeszkadza absolutnie. Pamiętam, że nas w domu było siedmioro i każdy miał dobre warunki do nauki. Pani nauczycielka pytała w szkole: „masz się gdzie w domu uczyć?”. „Mam” – odpowiadaliśmy. „To znaczy, że swój pokój masz?”. „Nie mam”. Mieliśmy jeden stół, ale jak ktoś chce, to wszystko zrobi. W bibliotece nie musi być ciszy. Przychodzi czytelnik, wypożyczymy mu książkę, a przy okazji zapiszemy na warsztat. Albo na odwrót: przychodzi ktoś na warsztaty, a przy okazji wypożyczy książkę. Jedno drugiemu nie przeszkadza. Gdyby ktoś bardzo chciał w ciszy posiedzieć, mamy obok jedną izbę, użyczymy. Ale najfajniej jest między ludźmi. Na warsztaty kto chce przychodzi. Nikogo nie odrzucamy, choćby się miejsca skończyły, zawsze się jeden stołek doniesie.
A skąd pomysł na warsztaty regionalne w bibliotece?
J.K.: – Stąd, że oprócz szefowania bibliotece, jestem też prezeską Związku Podhalan w Białym Dunajcu. Zawsze mnie interesowała kultura góralska, wyrosłam w zespole regionalnym, piątkę dzieci oddałam do zespołu regionalnego i uważam, że to jest świetne przygotowanie do życia. Do biblioteki pomysły przychodzą od ludzi. Pamiętam, pierwszy kurs regionalny był z wykonywania spinek góralskich. Wyszło w rozmowie z naszym lokalnym twórcą ludowym, który takie spinki blaszane, góralskie wykonuje, że jest samoukiem, jego nikt nie uczył, a jak on kogoś nie nauczy i umrze, to tradycja zaginie. Więc uczył w bibliotece chłopców z gimnazjum i szkoły średniej zdobywania fachu.
I chłopaki z gimnazjum byli zainteresowani, żeby robić spinki?
J.K.: – Oj, bardzo. Jeden już na nich zarabia. Nam się tu wszystko samo w ręce pcha i ludzie pomysły przynoszą. Dziewczyna, która za młodu grała u nas w kółku teatralnym, już jako mężatka zaproponowała, żeby w bibliotece udzielać darmowych korepetycji dzieciom, których na korepetycje płatne nie stać, a mają problemy z nauką. Przychodzą panie prowadzące pensjonaty, mówią: „Józia, lato mamy zajęte, ale jesień idzie i długie wieczory. Zróbcie warsztaty z wiązania frędzli do chust”. Ludzie są, tylko trzeba by mieć czas i pieniądze.
Z jakimi organizacjami, poza Związkiem Podhalan, jeszcze biblioteka współpracuje?
J.K.: – Z Klubem Sportowym „Biali”. Klub został założony na życzenie mojego zięcia, który zaraz po ożenku mówi do mnie: „Teściowa, musicie zrobić klub, żebyśmy nie jeździli 15 km dalej piłkę kopać”. I żeby małżeństwo się nie rozpadło, poszukałam kogoś, kto by założył klub i był trenerem piłki nożnej dla chłopców. Znalazłam radnego gminnego – Stanisława Trebunię-Tutkę „Ujka”, który trenuje kombinację norweską (przez dziewięć lat trenował naszego mistrza olimpijskiego Kamila Stocha). Z nim nasz Klub założyliśmy, a ja od momentu powstania jestem w Klubie skarbnikiem.
Nie trzeba było powiedzieć: „weźcie, zięciu, sami załóżcie ten klub, jak chcecie”?
J.K.: – Założenie klubu to nie jest „hop-siup” – musi mieć osobowość prawną, zarząd i pieniądze na rozgrywki. A oni chcieli po prostu grać. Chciałam w to wejść, bo ze sportu zawsze byłam „noga”, a zwykle organizuję to, czego sama nie umiem. Chciałam też pokazać młodym, że mają jakąś sportową szansę i mogą robić, co kochają. Teraz mamy trzy drużyny piłkarskie, które Biblioteka promuje. Uważam w ogóle, że biblioteka jest i dla ludzi, i dla organizacji. Jak prowadzę warsztaty – dla bibliotekarek lub nowo powstałych organizacji – zawsze to mówię: „Macie bibliotekę? To idźcie do biblioteki. Co bibliotekarkom zaszkodzi, że siądzie zarząd organizacji w bibliotece, pogada, uradzi, spisze protokół na bibliotecznym komputerze?”.
Jak się pani znalazła w bibliotece?
J.K.: – Chyba za sprawą taty. Mój tato też kochał czytać książki, czasem, jak go rodzice posłali paść krowy, to cały dzień krowy nie przewiązał, tak się zaczytał. Ja też całe wakacje potrafiłam przesiedzieć z książką w kąciku. Na studia nie poszłam, bo się bałam, że nie zdążę wyjść za mąż, więc najpierw wzięłam ślub i urodziłam piątkę dzieci. Jak odchowywałam ostatnie, okazało się, że jest miejsce w bibliotece – kierownicze. Był 1990 rok, wójt powiedział, że mnie przyjmą, tylko muszę zrobić studium bibliotekarskie. Zrobiłam i trafiłam na swoje miejsce. To jest mój raj – książkowy. A przy okazji człowiek i coś zrobi dla ludzi, i sam się czegoś nauczy. Śmieję się, że zawsze organizuję warsztaty z dziedzin, na których zupełnie się nie znam. Inni mają możliwość, żeby to zrobić dobrze, a mnie wiedza przydaje się potem do pomocy czytelnikom: przy pracach licencjackich, magisterskich, albo do prezentacji na maturze. Teraz chętnie bym zrobiła kurs gotowania prostego i taniego – ja gotować nie umiem, z gotowania najbardziej lubię jeść.
Ale prowadziła pani w bibliotece kółko teatralne. Skąd pomysł?
J.K.: – Zdolności wyniosłam z domu. Tato pisał wiersze i przedstawienia – często, można powiedzieć – „na zamówienie”. Proszono o to Tatę, jak była wiejska impreza. Przychodzili wtedy różni ludzie do nas, do domu i przygotowywali się na występ: uczyli się ról, śpiewali. Do domu przychodzili też ludzie po kolędzie, bo na Podhalu mówi się, że dopóki kolędnicy będą kolędować, to nie będzie końca świata, więc tego pilnujemy (śmiech). Więc wyrosłam w góralszczyźnie i w kulturze ludowej.
W moim domu, po zamążpójściu, było dużo dzieci – pięcioro moich i pięcioro szwagierki. Jak były małe, to trzeba im było wierszyki opowiadać, kolęd nauczyć, do przedstawienia na dziadka imieniny przygotować. Przeniosłam tę tradycję do biblioteki. Mieliśmy piękne przedstawienia, chociaż amatorskie. Przerobiliśmy na przykład na gwarę góralską „Aniołki w klatce”, ks. Malińskiego. Nawet z kolędą chodzili mali kolędnicy z biblioteki. I to nie tak, jak teraz: kolędnik wchodzi, śpiewa, i już pieniądze chce. W każdym domu mieliśmy przedstawienie.
To z wieloma czytelnikami jest pani po imieniu albo się przyjaźni?
J.K.: – Czasami mówią mi „ciotko”, jak to na wsi. Nawet jak nie jestem spowinowacona, to z czytelnikami, szczególnie tymi, którzy chodzą na warsztaty albo biorą udział w konkursach, jesteśmy jak rodzina.
Józefa Kolbrecka – dyrektorka Gminnej Biblioteki Publicznej im. Zofii Solarzowej w Białym Dunajcu. Absolwentka kierunku Informacja Naukowa i Bibliotekoznawstwo Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Prezeska Związku Podhalan Oddziału Biały Dunajec, skarbniczka Lokalnego Klubu Sportowego “Bial”i Biały Dunajec i Katolickiego Stowarzyszenia Krzewienia Kultury Regionalnej. Ma pięcioro dzieci i dwóch wnuków.
Teksty opublikowane na portalu prezentują wyłącznie poglądy ich Autorów i Autorek i nie należy ich utożsamiać z poglądami redakcji. Podobnie opinie, komentarze wyrażane w publikowanych artykułach nie odzwierciedlają poglądów redakcji i wydawcy, a mają charakter informacyjny.