Gdy wszystko idzie dobrze, ona w zasadzie nic nie robi. Towarzyszy. W ten sposób przychodzą na świat tak zwani „dobrze urodzeni”.
Drodzy potencjalni rodzice, jeśli postanowiliście urodzić dziecko w domu, nie będzie łatwo. W zamożnej, wykształconej Holandii przychodzi w ten sposób na świat 1/3 dzieci. W Polsce to nieoszacowany ułamek. Trzeba znaleźć położną, która się na to zgodzi. Jest ich w Polsce może kilkanaście. Dopiero niedawno wyszły z ukrycia i walczą z wizerunkiem babek-znachorek, negujących osiągnięcia medycyny i cofających się w metodach do czasów króla Ćwieczka. Ten stereotyp pomaga przełamać Niezależna Inicjatywa Rodziców i Położnych „Dobrze urodzeni”. Szefuje mu Katarzyna Oleś z Mikołowa.
Jest jedną z owych kilkunastu. Nie może zlecić podopiecznej badań, nie wezwie opłaconej przez NFZ karetki, nie wejdzie na salę porodową, jeśli poród zakończy się w szpitalu, bo jej na to nie pozwala polski system ochrony zdrowia. Ale przyjrzy się Wam dokładnie. Zapyta o motywacje. Zdecyduje, czy wolno rodzić w domu. Zaopiekuje, podpowie. Przygotuje do porodu jak do święta. Stowarzyszenie Innowatorów Społecznych ASHOKA przyjęło ją w poczet członków za promowanie alternatywnego systemu położnictwa z samodzielną położną – czuwającą nad całą rodziną i porodem jako „radosnym, rodzinnym wydarzeniem”, jak piszą.
A zatem, potencjalni rodzice, jeśli się zdecydujecie na poród w domu, możecie spróbować umówić się z Katarzyną Oleś.
Chemia
O porodzie Katarzyna Oleś potrafi mówić w dwóch językach: medycznym i metafizycznym. Bo też się wówczas wydarzają rzeczy z tych dwóch światów. Szczególnie poród w domu jest inny. Intymny. Powietrze tak gęste od emocji, że siekierę powiesisz. Gwiazdą tego spektaklu jest rodząca, reszta towarzyszy. Ona, jako położna, także. Nie wydaje poleceń – tylko słucha i czeka. Aż poprawnie zadziała natura lub – w języku mniej poetyckim – hormony. Oksytocyna, wydzielana normalnie podczas miłosnych uniesień. W czasie porodu wywołuje skurcze. Pompowana jest często kroplówką na szpitalnej sali. Jeśli się natomiast rodząca czuje swobodnie i bezpiecznie, hormon wyzwala się sam i to w takich dawkach, że mógłby powalić oboje kochanków. Endorfina – hormon szczęścia, narkotyczny opiat, znieczulający rodzącą i dziecko. Adrenalina – mobilizująca, dzięki której nie czuć, jaki to wysiłek, przygotowująca do wielkiego finału. Wszystko to substancje „nieopamiętania”, wyzwalane, kiedy człowiek skupi się na sobie i zapomni o świecie. Dlatego jest prawie niemożliwe, żeby się dobrze wydzieliły podczas pobytu w szpitalu.
– To jakby się zdecydować na współżycie na sali porodowej – porównuje Katarzyna Oleś. – Tu koszula podciągnięta, tam kręcą się lekarze, więc mózg kontroluje to, co się dzieje z porodem. A powinno się działać bez myślenia.
Stowarzyszenie
Na kilka dni przed porodem podopiecznej, Katarzyna nie rozstaje się z komórką. Bywało, że w sukni w tafcie znikała z sylwestrowego przyjęcia. Jeździ po sto kilometrów. Rodzina – mąż i dwie córki – współprzeżywają poród i czekają na sms-owy raport z tego, co się wydarzyło. Katarzyna przyjmuje porody domowe od 1992 roku. Chociaż teraz to, spośród wszystkich jej zajęć, deser – ledwie jedna, dwie pary w miesiącu. Z potrzeby i zawodowego przyzwyczajenia.
– Taki rodzaj kontaktu z ludźmi, bardzo intymnego, jest mi po prostu potrzebny – mówi.
Teraz najwięcej jej energii pochłania młode stowarzyszenie „Dobrze urodzeni”. Mają wspierać rodziców w tym, żeby mogli swobodnie wybrać miejsce i sposób rodzenia. Przede wszystkim ma jednak pomagać niezależnym położnym i organizować ich pracę.
– Jest tyle do zrobienia. Powstaje pierwsza w Polsce lista niezależnych położnych – wylicza Katarzyna. – Trzeba wyjaśnić sprawy prawnie niedopowiedziane. Prowadzić statystyki porodów domowych. Ustalić standardy pracy i ich samodzielnie przestrzegać.
Pytam córkę Katarzyny, jak się mama odnajduje w działaniu stowarzyszeniowym, skoro jako położna zawsze działa solo.
– Ależ skąd!– poprawia mnie Zuzanna Oleś. – Na czas porodu zawiązuje się zespół, który jest bardzo operacyjny, musi współdziałać i ma nie lada zadanie do wykonania! Położnictwo to zdecydowanie działanie zespołowe.
Zawód
Kiedy pierwsza para zapytała ją, czy nie przyjęłaby porodu w domu – odmówiła.
– Byłam oburzona, że ktoś mnie może poprosić o coś tak nieprofesjonalnego – wspomina. – Emocjonalnie wydawało mi się to uzasadnione, ale jakie niebezpieczne!
Nie miała też skąd wówczas czerpać na ten temat wiedzy. Podpowiadało, jak mogło, Stowarzyszenie na rzecz Naturalnego Rodzenia i Karmienia, ale środowisko położników chórem sławiło zalety sali porodowej. Nieliczne położne porody domowe przyjmowały w podziemiu.
– Pamiętam, jak umówiłam się z jedną z nich w Łodzi, a spotkanie przebiegało w aurze konspiracji – wspomina.
Ciężko też było przełamać zawodowe przyzwyczajenia:
– Uczono nas, jak być „gwiazdą sali porodowej”: wchodzi położna i to od niej zależy, jak się sprawy potoczą – mówi Katarzyna. – Taka byłam zaskoczona, jak zobaczyłam, że wszystko samo się dzieje. Że właściwie niepotrzebne są moje umiejętności manualne, że wiele spośród rzeczy, których się uczy położne, jest niezgodnych z logiką rodzenia.
Co jest potrzebne?
– Empatia, poleganie na własnej intuicji, akceptacja tego, co drugi człowiek uważa za ważne.
Poród
Jeden z pierwszych domowych porodów Katarzyna przyjęła u Maryli Śliwy, w jej wielkim rodzinnym domu w Czerwonce-Leszczynach. Na parterze 97-letnia prababcia czekająca prawnuka, na piętrze – rodząca Maria, drepcząca po domu albo z głową pod kranem.
– Przyjechała Katarzyna i rozłożyła folię na wełnianej wykładzinie, bo ja swoje dzieci rodzę „w biegu” – śmieje się. Kasia więc klękła i czekała.
Krzyś się urodził – jak wszystkie „dzieci Katarzyny” – bez komplikacji. Nie było potrzeby gnać do piekarza, który miał jedyny w Leszczynach telefon. Były w awangardzie!
– Dom to jest takie miejsce, do którego poród tak pięknie pasuje – mówi Katarzyna. – Dzieci się rodzą w łóżkach, w których zostały poczęte. To tak pięknie domyka figurę.
Katarzyna jeździła do Marii trzykrotnie. Wszystkie dzieci „dobrze urodzone” – w domu. Pytam Marię, kiedy położna od rodzącej wychodzi. Maria odpowiada, że po kawie i cieście. Bo Maria rodzi na stojąco, pokazuje potomka sąsiadom przez okno i parzy kawę dla wszystkich.
Nie każdy poród można przyjąć w domu. Katarzyna przeprowadza selekcję. To podstawa, żeby nie skończyć w szpitalu. A każdy udany poród fizjologiczny, to dowód na to, że to nie brawura.
– W ten sposób udowodniłyśmy, że to jest bezpieczny sposób rodzenia.
Z Marią było tak, że się uparła, przekonywała. Bo Katarzyna Oleś porodów fizjologicznych bynajmniej nie reklamuje.
– To oni mnie mają przekonać, żebym przyjechała – mówi. – Muszę wiedzieć, co to są za ludzie, jaką mają motywację. Muszę wiedzieć, czy nam ze sobą dobrze. Przebywanie przez kilkanaście godzin, na ograniczonej przestrzeni, wśród gęstych emocji z kimś, kogo się nie lubi, gwarantuje, że poród i tak skończy się w szpitalu. I muszą być samodzielni emocjonalnie – to znaczy: muszę mieć pewność, że się na mnie nie uwieszą. Nie będą spodziewać, że uniosę za nich emocje związane z porodem, ogromne, nieoczekiwane czasem.
Przed porodem więc Katarzyna Oleś siada z parą przy kawie i rozmawia o życiu. Przy czym w tej rozmowie uważa na słowa. Przede wszystkim krzywi się na „odebranie porodu”.
– Nie przyjeżdżam nikomu niczego odbierać – stwierdza łagodnie.
Nie mówi też o kobiecie „ciężarna”, bo to żaden ciężar. Ani nie „pacjentka”, bo to nie choroba. W słowniku Katarzyny nie ma też „bólów porodowych”. Są skurcze. A one, tłumaczy, bolą. Jest za to: podopieczna, rodząca lub mama. Słowa dla Kasi znaczą.
Zmiana
Katarzyna Oleś miała być architektem krajobrazu: strzyc żywopłoty, projektować ogrody. Z pochodzenia Ślązaczka – zdała egzamin w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i na walizkach czekała na wyjazd do Warszawy. Zaproponowano jej Olsztyn. Zrezygnowała, bo daleko, a ona zakochana już wtedy była w przyszłym mężu, Ślązaku. Rok przeczekała w Zieleni Miejskiej, w szklarni i Londynie. Gdy się nie dostała za drugim podejściem, zdawała gdzie bliżej: do studium położnictwa – myśląc: przezimuję. Dziś ma ponad 20 lat praktyki w zawodzie. Na własnym urlopie macierzyńskim otworzyła szkołę rodzenia. Ze szpitala odeszła na swoje. To nietypowa dla położnej droga zawodowa. Zanim z koleżankami założyła „Dobrze urodzonych”, współpracowała z Fundacją „Rodzić po ludzku”. Pisze do „Dziecka”. Coraz częściej też wykłada, bo poród fizjologiczny to już nie szarlataneria.
– Bardzo im kibicuję, bo my jedni na czterdziestomilionowy kraj to trochę za mało – mówi Anna Otffinowska, prezeska Fundacji „Rodzić po ludzku”.
Nie ma poczucia, że zmienia polski system ochrony zdrowia. Ona – jedna położna.
– Samo tak wyszło. Stowarzyszenie założyłam, bo jest mi trudno przejść do porządku dziennego nad sprawami, które wydają mi się niesprawiedliwe albo źle urządzone. Ale nie wywołałam żadnej rewolucji. Jestem tam, gdzie mnie los postawił.
Artykuł ukazał się w miesięczniku organizacji pozarządowych gazeta.ngo.pl - 12 (48) 2007; www.gazeta.ngo.pl |
Źródło: gazeta.ngo.pl