Festiwale muzyczne przeżywają swoje złote czasy – twierdzą jedni. To już kres wytrzymałości rynku, który za chwilę skurczy się o połowę – ripostują inni. Jest jednak coś, co nie ulega wątpliwości. Drogi festiwalowy biznes jest częściowo utrzymywany z publicznych pieniędzy. Czy to dobrze?
Prawdziwy boom na festiwale zaczął się po ogromnym, międzynarodowym sukcesie Open'er Festival. Gdyńska impreza po kilku latach budowania marki osiadła na stałe nad morzem i zaczęła przyciągać prawdziwie międzynarodową publikę. Ta ciągnęła na lotnisko w Babich Dołach wiedziona nazwami największych zespołów, dumnie prezentowanych na plakatach i banerach reklamowych.
Wokół festiwalu szybko zawiązała się społeczność, która właśnie takiej imprezy potrzebowała. Po raz pierwszy w Polsce wystąpili artyści, którzy kiedyś nasz kraj omijali, a na mniejszych scenach prezentowały się mniej znane zespoły, które jednak przyciągały swoje oddane grono fanów. Do połowy pierwszej dekady XXI wieku nie było szans na występy i największych "headlinerów", i tych, którym przyjazd do Polski na pojedynczy koncert się nie opłacał, głównie przez spodziewaną mizerną frekwencję. Prawdziwym przełomem okazała się być edycja z 2005 roku, jeszcze na Skwerze Kościuszki, gdzie zagrali między innymi The White Stripes, Snoop Dogg i Underworld. to były nazwy, których nie powstydziłyby się festiwalowe potęgi, na czele z brytyjskim Glastonbury czy topową rockową imprezą Roskilde. I to od tego się zaczęło.
Będziemy drugim Open'erem!
Bo jeśli w Gdyni się da, to czemu u nas nie? Takie myślenie dało początek modzie na festiwale, które mają być promocją dla miasta i przyciągać turystów, którzy w innym przypadku nie trafiliby do miasta. Podobnie jak w Gdyni, posypały się granty miejskie, które zasilały budżety imprez, coraz częściej organizowanych zresztą przez fundacje. Tak było np. w przypadku drugiej z najbardziej rozpoznawalnych imprez w polskim kalendarzu festiwalowym – czyli Off Festivalu, nad którym pieczę sprawuje Fundacja Independent.
W organizacje prestiżowych, dużych imprez zaangażowano również miejskie instytucje, takie jak lubelski Ośrodek Rozdroża, zajmujący się rozpoznawalnym międzynarodowo festiwalem KODY. Festiwale zresztą ciasno zapełniły wakacyjny kalendarz Lublina. Inaugurująca sezon Noc Kultury co roku przyciąga tysiące osób, będąc tylko pierwszym punktem napiętego grafiku. Znajdziemy w nim również przebijający się do mainstreamu festiwal Inne Brzmienia, Carnaval Sztuk-Mistrzów czy Jarmark Jagielloński. A więc nie tylko muzyka, jednak w każdym przypadku gwiazdy muzyczne mają swój udział w programie.
To stan z dzisiaj, jednak po sukcesie wspomnianej na początku gdyńskiej imprezy wiele imprez postanowiło reklamować się hasłem : „Będziemy drugim Open'erem”. Jak się okazało, nie zawsze się to opłacało, tak jak w przypadku jednej z pierwszych imprez w Lublinie, stawiających na alternatywne granie – festiwalu Electric Nights. Jak pisał w 2010 roku na łamach „Kuriera Lubelskiego” Paweł Franczak: „(…) ACK Electric Nights to piękny przykład tzw. hype'u – medialnego rozgłosu otaczającego jakieś wydarzenie, zanim jeszcze miało miejsce. A hype uzyskuje się słowem właśnie. W przypadku lubelskiego festiwalu poszło dokładnie o to zdanie: Chcemy być jak Open'er. Ta wypowiedź jednego z organizatorów Kuby Majsieja posłużyła za tytuł pierwszego artykułu o wydarzeniu i była jego główną osią. No i zaczęło się. Każda, dosłownie każda osoba, z którą zaczynałem rozmawiać o Electric Nights zaczynała od: A, to ci, co chcą być Open'erem? Potem dyskusja biegła różnymi torami”.
Nastawienie organizatorów budziło w niektórych przypadkach zdziwienie – Electric Nights był festiwalem kameralnym, odbywającym się w sali koncertowej ACK, i to jeszcze przed jej remontem. Kariera festiwalu, mimo dużego potencjału, skończyła się dość szybko, bo po dwóch edycjach. I to mimo dużej popularności, którą cieszyły się pojedyncze koncerty towarzyszące imprezie, a odbywające się poza jej głównym cyklem, czyli Electric Nights Warm-up.
Organizatorzy, zrzeszeni w Fundacji Electric Nights i po cichu, i całkiem głośno przyznawali, że ciężko jest funkcjonować bez wsparcia miasta czy dużych instytucji. Jak się więc okazuje, wsparcie publiczne bywa niezbędne. Lubelska historia nie jest jedyną potwierdzającą taką tezę. Z Mysłowicami pożegnał się Artur Rojek, organizator wspomnianego wcześniej Offa, właśnie po cofnięciu miejskich pieniędzy finansujących imprezę.
Bez wsparcia pieniędzy publicznych się nie da
Ambicje muszą być więc wsparte sporymi środkami. W ten sposób plakaty festiwalowe zapełniły się logami instytucji wspierających. W 2014 roku na plakacie „Innych Brzmień” znalazły się znaki graficzne Miasta Lublin, Narodowego Centrum Kultury, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa narodowego oraz Warsztatów Kultury.
Czy takie wsparcie jest w porządku? Organizatorzy często twierdzą, że nie mogą postępować inaczej, a granty to często jedyna szansa na przetrwanie festiwalu na europejskim rynku festiwalowym. Bez nich rzeczywiście byłoby ciężko, a ceny biletów z pewnością byłyby wyższe. Dobijając do „europejskich” cen ciężko byłoby konkurować z imprezami z Zachodu, często przewyższającymi krajowe festiwale chociażby pod względem organizacyjnym. I w ten sposób wrócilibyśmy do stanu rzeczy sprzed Open'era. Wydarzeniem o dużej sile rażenia musiałby być występ pojedynczej gwiazdki jednego sezonu na Juwenaliach – tak było jeszcze kilka lat temu, gdy do Lublina przyjeżdżali The Futureheads, nie mając praktycznie żadnej konkurencji na lokalnym rynku zagranicznych koncertów. W tej chwili przyjazd gwiazd pokroju gitarzysty legendarnego Sonic Youth, gwiazdy wyrafinowanego popu Allison Goldfrapp czy awangardzistów z Einstruzente Neubauten to „normalne” wydarzenia. I nie byłoby tego bez sowitego wsparcia pieniędzy publicznych.
Cena wsparcia
To jedna strona medalu, jednak wielu publicystów zauważa poważne problemy, które niesie ze sobą festiwalowa „grantoza”. Jednym z pierwszych jest ograniczenie wolności artystycznej osób, które imprezami zawiadują. Przyjmując wsparcie na przykład ze strony ambasad, trzeba uwzględniać w programie zagranicznych artystów z krajów, które udzieliły wsparcia. W przypadku środków od krajowych instytucji publicznych może się z kolei okazać, że trzeba w rozpisce uwzględnić artystów czy projekty, które pierwotnie wcale nie musiały się tam znaleźć.
Rzecz jasna, owocuje to często ciekawymi przedsięwzięciami, jednak może dziwić niektórych odbiorców. Zauważył to Bartek Chaciński, publicysta „Polityki” pisząc na swoim blogu: „To nie Lady Gaga ani Doda. Ani serial M jak miłość, ani gra Halo. To wszystko niepewny rynek kulturalny. W każdej chwili mogą się skończyć pieniądze, jeśli publika się odwróci. W tych czasach jedyny pewny rynek, to rynek dotacji. Specjalnych funduszy, projektów fundowanych przez ministerstwo, urzędy miast, dobrze prosperujące muzea czy fundacje, ogólnie pojęty sektor publiczny. A ponieważ dobijamy do końca roku, chciałbym przedstawić Wam mój prywatny tegoroczny ranking Nowej Kultury Komercyjnej – NKK. Nie piszę, że to zło – to broń, która przynosi dobre albo złe efekty”.
Kto zyskuje?
W 2010 roku według Chacińskiego na topie był Chopin, zyskiwała na wartości Solidarność, widoczne stały się granty norweskie. Ze znanych motywów, które już od paru lat przynosiły spore wpływy, autor wymienił Muzeum Powstania Warszawskiego. Na wsparcie instytucji liczyć mogli też ci, którzy postawili na Osiecką i reinterpretacje jej twórczości. Poeci zresztą są w cenie – wielu muzyków do odkrycia ich twórczości na nowo skłoniły inicjatywy w rodzaju roku Herberta czy Miłosza.
O Lublinie często mówi się z kolei jako o bramie na Wschód. Co za tym idzie, promowane są imprezy stawiające na międzynarodowy program nawiązujący do motywów lubelskiego tygla kulturowego.
Czy to jednak źle? Chyba niekoniecznie, państwo przecież powinno wspierać tych, którzy chcą łączyć przyjemne z pożytecznym. A jeśli młodzież, ciągnąca pod festiwalowe sceny dowie się przy okazji co nieco o Miłoszu, to nie odbędzie się to ze szkodą dla nikogo. Zyskują też miasta, które reklamują się imprezami. Wpływy z turystyki idą w górę, a miasta, które dotąd nie były kojarzone z kulturą, nabierają promocyjnych rumieńców. Wszystko z największą korzyścią dla tych ośrodków, które wcześniej nie były markami premium, w tym dla Lublina czy dla promującego się między innymi Audioriverem Płocka. A więc jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej. Ale czy na pewno?
Niestety nie każdemu będzie lepiej. Tracą imprezy, które nie wpisują się w grantowy krajobraz, które nie mogą wpisać się w motywy promowane przez instytucje. Niektóre z nich uprawiają prawdziwą intelektualną ekwilibrystykę, próbując dopasować swój program do potrzeb fundatora. Tak było w 2010 roku, kiedy wspomniany Off Festival kazał artystom elektronicznej awangardy nawiązywać do Chopina.
Nie każdemu jednak się to udaje. Wtedy pozostaje liczyć na sponsorów. A co, jeśli i z nimi nie wyjdzie? Wtedy, niestety, warto jest obliczyć siły na zamiary, a jeśli i to nie starczy, zmienić miasto. Być może gdzie indzie znajdzie się grosz. Inaczej, niestety, bywa jak ze wspomnianym na początku „drugim Open'erem”.
Źródło: lublin.ngo.pl