Jurek mieszka na wsi, zwozi słomę do budowy domu i zabezpiecza ogród przed zimą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby miał 60 lat i był rolnikiem. A on urodził się w Łodzi, studiował psychologię i nie skończył trzydziestki.
Od roku, wraz z grupą znajomych, tworzy jedną z pierwszych w
Polsce ekowiosek – wspólnotę ludzi, którzy chcą mieszkać razem, w
zgodzie z naturą, z dala od konsumpcyjnego stylu życia. Ale nie
odcinając się od cywilizacji. Na razie Jurek przekazał założonemu
wraz z piętnastoma osobami stowarzyszeniu Arte Unite jeden hektar
ziemi ze swojego gospodarstwa w Dziadowicach koło Turku.
– Zależało nam, żeby ziemia należała do wszystkich członków
stowarzyszenia. Zupełnie inne są relacje między ludźmi, kiedy nie
ma jednego właściciela– tłumaczy Jurek. – U nas każdy ma prawo
decydować, jak ziemia będzie zagospodarowana. To początek
wspólnoty: duchowej, ideologicznej, mieszkaniowej, którą
Dziadowiacy budują.
Swoimi doświadczeniami chcą się dzielić z innymi. Na przekazanej
stowarzyszeniu działce powstanie siedziba stowarzyszenia – baza do
prowadzenia proekologicznej edukacji w formie obozów, warsztatów i
szkoleń.
Podróże kształcą
Jurek, dziecko pary hippisów, dzieciństwo spędził w drodze,
przeprowadzając się średnio raz w roku. Ma też za sobą
doświadczenia mieszkania w bloku, w robotniczej dzielnicy Łodzi
Bałuty. W ramach młodzieńczego buntu został wzorowym uczniem, potem
zapoznawał się z tanimi winami, na krótko zachłysnął cywilizacją. I
doszedł do wniosku, że to jednak nie dla niego. Żeby zarobić trochę
pieniędzy i zobaczyć, co się dzieje na świecie wyruszył w
podróż.
– Chciałem też sprawdzić, czy jestem już samodzielny,
czy potrafię się utrzymać. Mieszkał w holenderskich squatach,
odwiedzał ekokomuny, zarabiał żonglerką. Zapoznawał z permakulturą.
Ta filozofia życia, oznaczająca w skrócie kompromis między
uprawianiem ziemi, używaniem jej przez ludzi a potrzebami planety,
bardzo się Jurkowi spodobała. Permakultura dba o wszystkie istoty
zwierzęta, rośliny, wodę, ziemię, powietrze i przyrodę nieożywioną.
Promuje samowystarczalność ludzi i społeczną odpowiedzialność.
Zaleca dzielenie się z innymi tym, co jest w nadmiarze: pracą,
informacjami, pieniędzmi, umiejętnościami… To było to, czego
Jurek szukał. Był już pewien, że chciałby żyć według tych zasad,
nie wiedział jeszcze, jak to zrealizować. Zbierał więc dalej
doświadczenia, pracował w permakulturowym ogrodzie, odwiedzał
kolejne ekowspólnoty. Podobało mu się, ale żadne z tych miejsc nie
było według niego idealne. Postanowił wracać do Polski i samemu je
stworzyć.
Wspólna wizja
Wieść o tym rozeszła się pocztą pantoflową wśród bliższych i
dalszych znajomych. Dotarła między innymi do Dominiki, która także
szukała swojego miejsca w życiu. Planowała właśnie wyjazd za
granicę i osiedlenie się w którejś z ekowspólnot w Hiszpanii czy
Portugalii. Kiedy przyjechała do Dziadowic, poczuła, że ma tu coś
ważnego do zrobienia.
– Nie wiem dlaczego, ale jakoś instynktownie wiedziałam, że
powinnam tu zostać – opowiada.
Została. Dzisiaj jest partnerką Jurka i dzieli z nim wizję
budowania ekowspólnoty. Oprócz nich w Dziadowicach mieszkają też
siostra Dominiki – Dorotka z mężem Petrem (Czechem) i Kuba, który
do niedawna żył w Bieszczadach. Latem przeniósł się do
Dzidowic.
– Kuba ma 15-letnie doświadczenie w działalności
proekologicznej. Zgadzamy się w wielu kwestiach. Połączyliśmy więc
siły, by razem działać – opowiada Jurek. Co różni ich od innych
komun? – Mamy wspólną wizję, podobne pomysły na to co i jak w życiu
robić – wyjaśnia Jurek. Świeże powietrze, zdrowe jedzenie to tylko
część ich pomysłu na życie. Dużą wagę przywiązują też do tego, jak
żyć razem. Starają się dużo rozmawiać, dbać o wzajemne relacje. A
różnice, które są między nami, obracać w korzyści. – Czasami jest
to męczące, bo ciągle gadamy, gadamy i gadamy. Ale ta metoda
przynosi dobre efekty – opowiada Jurek. Dla mieszkańców Dziadowic
bardzo ważna, jeśli nie najważniejsza, jest też kwestia ochrony
środowiska. Dlatego kompostują organiczne śmieci, mają własną
oczyszczalnię ścieków, zbudowali kompostującą toaletę, oszczędzają
wodę i prąd.
Wyleczyć ziemię
Ich małą cegiełką w uzdrawianiu planety ma być też
rekultywacja ziemi otaczającej gospodarstwo, wyjałowionej
intensywnymi uprawami i sztucznym nawożeniem. Dlatego studiują
wnikliwie książkę stanowiącą ich biblię – Edible Forest
Gardens. Wynika z niej między innymi, że w nowoczesnym
rolnictwie do wytworzenia jednej kalorii pożywienia trzeba zużyć
kilkanaście kalorii energii pochodzącej z paliw kopalnych. – To
absurd – mówi Jurek. Daleko w ten sposób nie zajedziemy.
Szczególnie, że te paliwa niedługo się skończą. Dlatego staramy się
wynajdować, sprawdzać i pokazywać inne metody. Początkowo trochę
bali się faktu, że ich ziemia jest jałowa, sucha, wyniszczona. Ale
zdali sobie sprawę, że człowiek zazwyczaj uprawia rolę w
najpiękniejszych i najbardziej urodzajnych miejscach Ziemi,
niszcząc ją i wyjaławiając. Rekultywacja gleby w Dziadowicach
będzie ich wkładem w odbudowę planety. Wyleczenie wyjałowionej
ziemi zajmie Dzidowiczanom wiele lat. Ale za jakiś czas ich praca
zwróci się z nawiązką. W dobrze rozrośniętym leśnym ogrodzie
wystarczy kilkadziesiąt godzin pracy rocznie. Nie trzeba go pielić,
podlewać ani nawozić, rośliny same regulują swoje potrzeby. A
człowiek zbiera owoce. Społeczność w Dziadowicach liczy też na
pomoc innych. – Jesteśmy w międzynarodowej sieci wolontariatu World
Wide Opportunities on Organic Farms. Jej członkowie podróżują po
świecie pracując na organicznych farmach w zamian za jedzenie i
nocleg. W ten sposób zbierają doświadczenia i przekazują je
innym.
Permakulturowy eksperyment w Dziadowicach to w Polsce projekt
pionierski. Za parę lat wspólnota będzie służyć innym pomocą w tej
dziedzinie. – Zdajemy sobie sprawę, że nie wszyscy ludzie będą żyli
tak jak my. Ale jeśli choć kilka osób, szukających sposobu na
życie, przekona się do naszego pomysłu, będziemy się cieszyć –
deklarują.
Niebo zamiast telewizora
Mieszkańcom Dziadowic wiele do szczęścia nie potrzeba. Starają
się być samowystarczalni, uprawiają ogród, kiszą ogórki, robią z
owoców amerykańskiej czeremchy czekoladę. Leczą się w razie
potrzeby ziołami i głodówką, starają się nie używać chemii. Ale
przyznają, że nie są jeszcze tak samowystarczalni i nieszkodliwi
dla środowiska, jak by chcieli. – To ciągła ewolucja, robimy trzy
kroki do przodu, potem dwa do tyłu lub odwrotnie. Szukamy,
eksperymentujemy, próbujemy – przyznaje Jurek. Zbudowali, z pomocą
znajomych, pracownię, w której chcą otworzyć warsztat ceramiczny.
Budynek ma kształt dwóch sześciokątów.
– Podmurówkę zrobiliśmy metodą earthship, ubijając w
każdej oponie od kilkudziesięciu do stu kilogramów piasku –
wyjaśnia Jurek. Ściany powstały z odpadów poprodukcyjnych z fabryki
płyty wiórowej, okna własnej produkcji, drewno z tartaku na dachu.
Całość z zewnątrz izolowana kostkami słomy, tynkowana gliną. W
podobny sposób zbudują siedzibę stowarzyszenia. Na razie zbierają
na nią słomę. Dziadowiczanie mają też mnóstwo planów i pomysłów na
przyszłość: rozważają hodowlę pszczół, kóz, zastanawiają się nad
„etycznym” kurnikiem, planują budowę warsztatu stolarskiego. Każdy
pomysł jest wnikliwie badany. Nie chcą robić rzeczy, które opierają
się na wyzysku czy cierpieniu innych istot. Nawet jeśli będą to
tylko owady. Na rozrywki nie zostaje im zbyt wiele czasu. Ale tego
też w zasadzie nie potrzebują. – Jesteśmy strasznymi nudziarzami –
śmieje się Dominika. Nie pijemy alkoholu, nie zażywamy narkotyków,
nie jemy mięsa, chodzimy spać z kurami. – Do kina nie chodzimy,
filmów nie ściągamy, książek nie czytamy – dodaje Jurek. Mają za to
cztery bębny, kilka fletów, dzwonki tybetańskie. Siedzą w kręgu w
tipi, rozmawiają, medytują, patrzą w niebo. Nie zamykają się jednak
na świat, innych ludzi. Wręcz przeciwnie: chcą wychodzić ze swoimi
pomysłami na zewnątrz, współdziałać z lokalnymi władzami, dzielić
się doświadczeniem.
Źródło: inf. własna