Piotr Frączak, na łamach portalu Ekonomiaspoleczna.pl polemizuje z Piotrem Topińskim, który w studioopinii.pl opublikował tekst o tym, czym jest, a czym może być ekonomia społeczna.
Ze zdroworozsądkowym podejściem Piotra Topińskiego zazwyczaj trudno się nie zgodzić. Zazwyczaj jednak (a dyskutowałem z Piotrem już kilkakrotnie) trudno zgodzić się z nim do końca.
Polemika z Piotrem jest trudna, gdyż jako praktyk ma on wiele ciekawego do powiedzenia. To czasem jednak utrudnia rozmowę o teorii. Zawsze może się okazać (jak w formalnej logice), że na podstawie nie do końca słusznych założeń ideologicznych można dokonywać wspaniałych rzeczy. To trochę tak, jak z doświadczeniami w polskiej polityce. To, że ktoś ma niesłuszne poglądy, wcale nie oznacza, że nie może być wspaniałym aktorem, reżyserem czy muzykiem.
No więc powiedzmy od razu. Piotr w swoim tekście ma rację. „Między działaniami społecznymi a socjalnymi jest równie wielka przestrzeń, jak między pojęciami ekonomii i ekonomiki, przedsiębiorstwa i przedsiębiorczości, nauczaniem a pouczaniem, prostotą a prostactwem”. Jednak jego argumentacja na rzecz ekonomizacji ekonomii społecznej jest na tyle pokrętna, że w ostatecznym rozrachunku wylewa dziecko z kąpielą. Wydaje się, że warto rozbroić tę tykającą bombę, która jest równie groźna dla ekonomii społecznej, jak przekonanie, że jedyną formą ekonomii społecznej jest wspieranie z budżetu zatrudnienia osób niedających sobie rady na rynku pracy.
Po pierwsze ekonomia społeczna to nie gałąź ekonomii. Pamiętacie, czym różni się demokracja socjalistyczna od demokracji? Tym, czym krzesło od krzesła elektrycznego. Przymiotnik zmienia znaczenie rzeczownika. Mówimy o czymś innym. Co oczywiście nie zmienia faktu, że filantropia nie jest ekonomią społeczną. Nie mamy sytuacji albo-albo.
Po drugie ekonomia społeczna nie ma wiele wspólnego z Marksem i doświadczeniami PRL-u, co sugeruje Piotr. Marksiści chcieli rewolucji politycznej, a do tego potrzebne jest niezadowolenie społeczne. Wszelkie formy łagodzenia kapitalizmu poprzez spółdzielczość trąciły kontrrewolucją. W PRL-u zaś ekonomia społeczna przez ideę własności społecznej a nie państwowej też nie była do końca prawomyślną i stąd ciągły polityczny nadzór.
Po trzecie utrzymywanie nierentownych kopalń to nie to samo co idea działania spółdzielni, a to, że wiele ze spółdzielni upadam tym bardziej pokazuje że ekonomia społeczna jest rynkowa (mimo, że nie kapitalistyczna). Nie można zarzutów wobec Warsztatów Terapii Zajęciowej rozszerzać na wszystkie podmioty ekonomii społecznej. To tak, jakby stwierdzić, że upadek banku Lehman Brothers oznacza, że wszystkie banki źle działają.
Po czwarte w końcu to właśnie dzisiaj widać coraz wyraźniej, ze w wielu wypadkach wybór wcale nie jest zerojedynkowy. Coraz częściej kupuje się nie to, co tańsze, ale to, co sprawiedliwe, liczy się zyski niematerialne. Coraz częściej „to co nas podnieca” to nie jest kasa i seks jak w piosence śpiewanej przez Marylę Rodowicz. Nimaterialne zyski też są warte zachodu.
Podsumowując. Działania socjalne – jak słusznie uważa Piotr Topiński – to nie żadna ekonomia społeczna (choć czasem udaje się zastąpić działania wspierające działaniami samopomocowymi). Jednak to, co jest solą ekonomii społecznej, to działania społeczne oparte o rynkowe zasady samofinansowania, choć często korzystające z innych form działania i uznające inne wartości niż tradycyjna ekonomia.