W środę był wielki dzień premier od Google. Gigant z Mountain View zaprezentował nie tylko nowy system operacyjny, ale i dwa najnowsze urządzenia działające już pod jego kontrolą. A wszystko to bez pompy, fajerwerków ani fanfar.
Czyżby Larry Page i spółka doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że mało kto czekał na prezentacje akurat tych dwóch produktów? Android L (od Lollipop) jest, co prawda, kolejnym kamieniem milowym w rozwoju najpopularniejszego systemu mobilnego świata, jednak bądźmy szczerzy – czy ktokolwiek naprawdę wyczekiwał jego premiery z taką niecierpliwością, jaką cieszył się chociażby 4.4 KitKat? Nie bardzo…
No ale nowy system stał się faktem, cóż zatem znajdziemy w piątej już dużej wersji Androida? Po pierwsze, Google postanowiło całkowicie odświeżyć UI (user interface), rezygnując z przestarzałego już Holo na rzecz Material Design. Ma wyglądać lepiej, działać prościej i być bardzo efektowny wizualnie. Dodano także funkcję wyświetlania powiadomień na ekranie blokady, której brak był mocnym kontrargumentem na wszystkie szyderstwa pod adresem Apple, które ma takie rozwiązanie od dłuższego czasu. Ponadto, funkcja odpowiadająca za oszczędzanie energii urządzenia (do 36% dłuższy czas pracy akumulatora) została zaimplementowana bezpośrednio do systemu, podobnie jak ulepszone zabezpieczenia przed czyhającym w sieci szkodliwym oprogramowaniem.
Zupełną nowością jest wsparcie dla stabilniejszych, 64-bitowych aplikacji. Niestety wiadomo już, że raczej niewielka ilość z najpopularniejszych androidowych programów zostanie szybko zoptymalizowana pod nową architekturę. Co ciekawe, popularny Nova Launcher (alternatywna nakładka na system) zaimplementował już pewne rozwiązania, jakie zobaczymy w nowym Androidzie. Natomiast Google Play, sklep z aplikacjami, książkami i muzyką, otrzyma bardzo rozbudowany lifting, po którym spełni nowe założenia Material Design.
Wraz z nowym systemem zaprezentowano dwa urządzenia startowe, które już z niego korzystają. Oba są kolejnymi produktami z rodziny Nexusów, tradycyjnie już otrzymaliśmy duet tablet-smartfon. Ten pierwszy oznaczony jest numerem 9 i powstał w fabrykach HTC. Tajwańczycy zastosowali dosyć nietypowe rozwiązanie w postaci ekranu o proporcjach 4:3, rozdzielczości 2048x1440 pikseli i matrycą IPS LCD, a wszystko to przy 9 calach przekątnej. Całość urządzenia działa w oparciu o niezwykle wydajny układ Nvidia Tegra K1 (2,3 GHz), znany już z tabletu dla graczy – Nvidia Shield. Za grafikę odpowiada równie wydajny Kepler DX1, co w połączeniu z 2 GB pamięci RAM sprawia, że Nexus 9 jest naprawdę mocnym zawodnikiem! Wrażenie robi również akumulator, mogacy pochwalić się pojemnością 6700 mAh. Kiepsko za to wypadają podzespoły fotograficzne: tylna kamera ma matrycę o rozdzielczości 8 megapikseli, przednia 1,6 MP. Nienajlepiej, jak na dzisiejsze standardy. Dziwnym zabiegiem jest także pozbawienie urządzenia miejsca na karty pamięci, co pozostawia użytkownika z zaledwie 16 lub 32 GB pamięci wbudowanej.
O wiele ciekawiej prezentuje się Nexus 6 wyprodukowany przez Motorolę (a więc, de facto, przez Lenovo). 6-calowy smartfon posiada matrycę QHD o rozdzielczości 2560x1440 pikseli, co przy takich rozmiarach daje oszałamiające efekty wizualne (gęstość upakowania pikseli to aż 496 ppi). Sercem urządzenia jest działający w architekturze 64-bitowej, czterordzeniowy układ Snapdragon 805 o taktowaniu 2,65 GHz. Do tego 3 GB pamięci RAM, akumulator o pojemności 3220 mAh z funkcją TurboCharging (6h pracy przy 15 min. ładowania) oraz standardowo dwie kamery – tylna o rozdzielczości 13 megapikseli (oraz podwójną lampą LED) i przednia z matrycą 2 MP. W przeciwieństwie do Nexusa 9, znane są także ceny Nexusa 6: za wersję z 32GB pamięci zapłacimy 569 Euro, natomiast wersja 64 GB wyceniona została na 649 Euro. Zamówienia można składać od 29 października.
W ostatnim tygodniu do mediów trafiła jeszcze jedna informacja, być może ciekawsza nawet, niż premierowe produkty Google. Przebywający z Niemczech Eric Schmidt, prezes Google stara się udobruchać tamtejszy parlament, mający wiele do zarzucenia monopolistycznym zapędom kolosa z Mountain View. Zarzutów jest wiele, m.in. obawa o celową manipulację wynikami wyszukiwania w celu promowania marek amerykańskich (albo tych, które opłacą wysokie pozycje), co przełożyłoby się na gospodarkę europejską. Sytuacja jest napięta, ponieważ praktykom Google przygląda się nie tylko niemiecki parlament, ale i komisarze Unii Europejskiej.
Schmidt zastosował bardzo ciekawą technikę łagodzenia sporu, mianowicie przywołał największego konkurenta Google. I teraz zagadka – kto, według pana Schmidta, jest głównym zagrożeniem dla firmy? Yahoo? Nic z tych rzeczy. Bing? Gdzie tam! W Mountain View najbardziej obawiają się… Amazona! „Wiele osób nie myśli o Amazonie, jak o wyszukiwarce, jednak jeśli chcemy kupić jakiś konkretny produkt, to właśnie tam najczęściej go szukamy” - miał powiedzieć Schmidt. Ciekawa teoria, biorąc pod uwagę, o co oskarżane jest Google…
Źródło: Technologie.ngo.pl