DASZKOWSKA: Badania Fundacji Pole Dialogu pozwalają lepiej zrozumieć, czemu niewielkie organizacje lokalne nie darzą diagnozy wielkim sentymentem.
Z badań Stowarzyszenia Klon/Jawor wynika, że 35% organizacji w Polsce prowadzi regularną diagnozę – to dużo czy mało? Wszystko zależy od zrozumienia tego pojęcia. Gdyby przyjąć, że diagnoza to badanie społeczne podporządkowane metodologicznym wymogom, to wynik byłby aż nazbyt optymistyczny. Jeśli jednak chodzi po prostu o przyjrzenie się potrzebom potencjalnych odbiorców działań (a także poznanie kontekstu planowanych projektów), to trudno przyjąć w spokoju fakt, że 2/3 organizacji tego nie robi.
Rok temu Fundacja Pole Dialogu na zlecenie Polskiej Fundacji Dzieci i Młodzieży przeprowadziła badanie jakościowe, dzięki któremu możemy lepiej zrozumieć, czemu niewielkie organizacje lokalne (ze wsi i miast do 20 tys. mieszkańców) nie darzą diagnozy wielkim sentymentem.
Bo to pomysł z „centrali”
Po pierwsze organizacje kojarzą samo słowo diagnoza z bardzo formalnym dokumentem, naszpikowanym danymi, z których mało co wynika. To niestety pokłosie diagnoz wykonywanych w urzędach i instytucjach publicznych podległych samorządowi (jak szkoła czy OPS). Jak stwierdził jeden z respondentów: Te diagnozy służą urzędnikom, żeby mogli coś policzyć, badanie włożyć w segregator. Stosując te metody nie da się dowiedzieć nic poza tym, co widać gołym okiem, z codziennej pracy.
Co gorsza, formalny wymóg diagnozy (przy staraniu się o grant) traktowany jest jako typowy „pomysł z centrali”, czyli jeszcze jedno utrudnienie w pozyskiwaniu środków.
Zatem: aby „odczarować” diagnozę, trzeba pokazywać organizacjom, do czego może ona im się przydać w codziennej działalności.
Nie chcą kwestionariusza
Sporym zaskoczeniem w przeprowadzonym przez Pole Dialogu badaniu był fakt, że organizacje utożsamiają przeprowadzenie diagnozy z badaniem ankietowym. Już na drugim roku socjologii studenci dowiadują się, że rzetelna i przydatna ankieta wymaga sporo pracy i niemałych kompetencji. Tymczasem jak kraj długi i szeroki w szkołach, urzędach, na spotkaniach wypełniane są setki kwestionariuszy. Budzi to opór nie tylko respondentów, ale często także twórców badania, którzy pojęcia nie mają, jak zinterpretować otrzymane dane. Dlatego organizacje zupełnie zmieniają swoje nastawienie, gdy dowiadują się o istnieniu metod jakościowych i o badaniach partycypacyjnych. Widzą w nich sposób działania bliższy stylowi ich codziennej pracy.
Potrzebne wsparcie
I wreszcie, na koniec warto wspomnieć o wsparciu, którego organizacje nadal potrzebują. W projekcie PENGO, realizowanym przez Polską Fundację Dzieci i Młodzieży, namawialiśmy NGO-sy do realizacji badań na własną miarę, pokazując, że najważniejsze jest, aby zadać sobie pytania, których wcześniej być może nie stawialiśmy, aby porozmawiać z tymi, którzy nie są na co dzień odbiorcami naszych działań, aby naprawdę dobrze poznać własne środowisko lokalne. Tylko tyle i aż tyle.
Podczas szkoleń i superwizji okazywało się, że najtrudniejszym etapem nie jest zaplanowanie badania czy jego realizacja, ale moment, gdy ze zgromadzonego materiału trzeba wyciągnąć wnioski. Tu organizacje ewidentnie potrzebują wsparcia – cenne są więc wszelkie inicjatywy, które uczą poprawnego wnioskowania. NGO-sy, które przeszły przez ten proces są potem ambasadorami jego użyteczności.
Odnosząc się też do pytania, czy wszystkie organizacje powinny regularnie diagnozować swoje środowisko, można się zastanowić, czy wszystkie muszą spisywać strategię i prowadzić ewaluację? Myślę, że nie. Zgadzam się z Aliną Gałązką, że ważny jest rodzaj organizacji – hobbystom czy osobom wydającym na dowolny cel własne środki trudno cokolwiek nakazać. Ale można polecać ten sposób działania. I, co najważniejsze – szyć go na miarę organizacji, odzierając z nimbu „wiedzy tajemnej”. Dobrze byłoby więc te pozostałe 65% nie tyle formalnie zmusić do diagnozy, co zainspirować i wesprzeć podsuwając proste metody i pomoc w interpretacji.
Źródło: inf. własna ngo.pl