Nie mam żadnych wątpliwości, że dzisiejsza szkoła obrzydza dzieciom naukę. Nie tylko dlatego, że podstawa programowa nie różnią się wiele od tego, czego sama uczyłam się 30 lat temu. Ani dlatego, że wiele wykutych treści - jak chociażby te o ubezdźwięcznieniach wstecznych czy postępowych - po opuszczeniu szkolnych murów do niczego się przydało.
Chyba najsmutniejszym elementem edukacji w podstawówkach jest zmuszanie do nauki przy użyciu dalekosiężnych straszaków – egzaminów kończących szkoły i walki o miejsce w „dobrym liceum”. Od ponad sześciu lat na wywiadówkach słyszę, że z każdym rokiem jest bliżej do egzaminów, a wyścig o miejsce w szkole średniej już trwa. Grono pedagogiczne straszy, ale daje też strategiczne wskazówki – o dobrą ocenę z techniki trzeba zawalczyć w klasie szóstej, a z muzyki w siódmej (bo one już znajdą się na świadectwie ukończenia szkoły), w ósmej, szczęście lub nie, jedzie się na opinii i wkuwa do egzaminu. Próżno oczekiwać, że nauczyciel/ka zachęci dzieci do większego zaangażowanie mówiąc, że majsterkowanie na technice jest po prostu fajne i dodatku każdy w dorosłych życiu stanie przez wyzwaniami wykonania mniej lub bardziej skomplikowanej naprawy. Co gorsza, ze świecą szukać w szkole tych, którzy przekonują dzieci, że nauka i wiedza są wartościami samymi w sobie. Cel wykazywany dzieciom od początku jest jasny – zdobywaj lepsze wyniki, wyprzedzaj konkurencję.
Od jakiegoś czasu w wyścigu do szkół ponadpodstawowych liczą się punkty za wolontariat. Założeniem tego pomysłu było docenienie dzieci, które są aktywne społecznie, ale w związku z tym mają mniej czasu na angażowanie się w inne, przynoszące szkolne punkty działania, na przykład konkursy przedmiotowe. Punkty za wolontariat stały się łakomym kąskiem zarówno dla rodziców, jak i szkół. Jak grzyby po deszczu pojawiają się zaproszenie do akcji społecznych, po których uczniowie klas siódmych i ósmych otrzymują zaświadczenia uzasadniające naliczanie punktów. I tak na przykład w najbliższe cieplejsze weekendy gromady dzieci będą przemierzać nadbrzeża rzek i parki w poszukiwaniu śmieci. Czy znajda tam też faktyczną zachętę do czynienia dobra? Czy wrócą zrobić to samo bez punków, czy jednak swój czas poświęcą tam, gdzie otrzymają wymierny, określony przed rozpoczęciem pracy, profit?
Oczywiście każda praca wolontariacka musiał dawać coś w zamian – poczucie sensu, wspólnoty, radość z osiągniętych efektów. Ale czy zachęcanie do udziału w akcjach społecznych, aby dzięki temu wyprzedzić konkurencję w indywidualnym wyścigu do „lepszego liceum”, nie jest jednak szatańskim pomysłem?
Kilka lat temu dzieciaki z warszawskiej podstawówki przyuważyły trzy bezdomne koty. Zorganizowały w klasie zbiórkę pieniędzy na karmę i do dnia, gdy ktoś przyganą koty, regularnie je dokarmiały. Można powiedzieć – prawidłowo przeprowadzony projekt – zauważanie problemu, znalezienie sposobu rozwiązania, fundrising i akcja. Ale dorosłych przy tym nie było, więc punktów za to nie będzie. Za to było wiele radości.