Czy Niemcy wezmą na swoje barki większą odpowiedzialność za sprawy międzynarodowe?
Prezydent, minister spraw zagranicznych oraz minister obrony postulowali ostatnio, aby Niemcy angażowały się w sprawy międzynarodowe „wcześniej, bardziej zdecydowanie i w większym zakresie”. Sprowadzanie aktualnej debaty na temat wzmocnienia zaangażowania międzynarodowego Niemiec do kwestii militarnych byłoby jednak znacznym uproszczeniem. Na szali znalazła się w końcu przyszłość ładu międzynarodowego.
Prezydent, minister spraw zagranicznych oraz minister obrony postulowali ostatnio, aby Niemcy angażowały się w sprawy międzynarodowe „wcześniej, bardziej zdecydowanie i w większym zakresie”. Sprowadzanie aktualnej debaty na temat wzmocnienia zaangażowania międzynarodowego Niemiec do kwestii militarnych byłoby jednak znacznym uproszczeniem. Na szali znalazła się w końcu przyszłość ładu międzynarodowego.
Ralf Fücks
W ostatnich miesiącach uwaga niemieckiej opinii publicznej skupiła się na polityce zagranicznej. Prezydent Joachim Gauck postulował, aby Berlin angażował się w sprawy międzynarodowe „wcześniej, bardziej zdecydowanie i w większym zakresie”. Minister spraw zagranicznych Frank-Walter Steinmeier stwierdził, że powściągliwości w kwestiach militarnych nie wolno mylić z biernością. Minister obrony Ursula von der Leyen oświadczyła z kolei, że obojętność nie wchodzi w grę.
Toczy się spór o większe zaangażowanie Niemiec w sprawy międzynarodowe. Opinia publiczna jest w tej kwestii podzielona. W ostatnim sondażu 60% ankietowanych opowiedziało się za tym, by Niemcy „w dalszym ciągu raczej nie ingerowały” w kryzysy międzynarodowe. Zaledwie 37% osób było zdania, że niemieckie zaangażowanie powinno być większe. W porównaniu z danymi z roku 1994 proporcje te niemal się odwróciły. Im więcej na świecie kryzysów i konfliktów, tym bardziej Niemcy boją się, że mogłyby się w nie uwikłać.
Kwitnący handel i unikanie konfliktów
Bliższa analiza problemu pokazuje jednak, że spierać można się jedynie o to, jak rozumiemy większą odpowiedzialność Niemiec za sprawy międzynarodowe. Zawsze ponosi się bowiem odpowiedzialność zarówno za działania, jak i zaniechania. Dotyczy to również niemieckiej polityki zagranicznej, choć Niemcy nie zawsze zdawali sobie z tego sprawę. Przez długi czas RFN bardzo odpowiadał jej szczególny status – o bezpieczeństwo dbało NATO, zagraniczne interwencje zbrojne z udziałem Bundeswehry nie wchodziły w grę, można było skoncentrować się na współpracy gospodarczej i globalnym handlu.
Ze swojej odpowiedzialności historycznej, o której tyle mówiono, Niemcy zaczęły czerpać dla siebie przywileje, koncentrując się na cywilnym wymiarze polityki zagranicznej i współpracy rozwojowej oraz trzymając się z dala od konfliktów zbrojnych. Polityka zagraniczna została w dużym stopniu ograniczona do kwestii handlu zagranicznego.
Po podjęciu decyzji o związaniu się z Zachodem i rozpoczęciu integracji europejskiej w latach pięćdziesiątych Niemcy wyszły już tylko z jedną większą inicjatywą w dziedzinie polityki zagranicznej i polityki bezpieczeństwa. Była to polityka odprężenia, którą zainicjował Willy Brandt. Do dzisiaj ma ona wpływ na niemieckie myślenie o polityce zagranicznej, oparte na utrwalaniu pokoju poprzez dialog, współpracy zamiast konfrontacji i zmianach poprzez zbliżenie.
Po upadku muru berlińskiego i zakończeniu zimnej wojny wydawało się, że świat czeka nowa era pokoju, redukcji zbrojeń i współpracy. Entuzjazm ten ostudziła wojna na Bałkanach, którą na początku lat dziewięćdziesiątych rozpętała Serbia. W Europie znów pojawiły się wypędzenia na tle etnicznym, wojenny nacjonalizm i ludobójstwo. Iluzoryczność wizji świata bez wojen przypieczętowały kolejne konflikty – pierwsza wojna w Iraku, wojna domowa w Kosowie, ludobójstwo w Rwandzie, rosyjskie interwencje zbrojne w Czeczenii czy zamach terrorystycznych z 11 września 2001 roku i związana z nim interwencja w Afganistanie.
W wyniku tych wydarzeń również Niemcy były zmuszone do podejmowania bardzo kontrowersyjnych decyzji, do czego kraj ten nie był przyzwyczajony. Dotyczyło to w szczególności udziału Bundeswehry w misjach międzynarodowych. W ostatnich 25 latach niemiecka polityka zagraniczna nie była już „niewinna”.
Reszta świata – zwłaszcza nasi sojusznicy – wykazuje coraz mniej zrozumienia, kiedy Niemcy – powołując się na względy historyczne – próbują trzymać się z dala od twardych instrumentów polityki międzynarodowej, zmierzających do utrzymania ładu międzynarodowego. Chodzi o wymuszanie pokoju, interwencje w przypadku ludobójstwa, zbrojne odstraszanie państw dążących do ekspansji terytorialnej czy walkę z ekstremistami stosującymi przemoc. Polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski doskonale ujął to słowami: „Mniej zaczynam się obawiać niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności“.
Uczestniczyłem niedawno w polsko-niemieckim seminarium poświęconym perspektywom polityki dotyczącej wschodnich sąsiadów UE. Doświadczenie to wywarło na mnie ogromne wrażenie. W Polsce – ponad podziałami partyjnymi – można zaobserwować dużą irytację wynikającą z faktu, że Niemcy krytykują czasowe zwiększenie obecności wojsk NATO przy polskiej granicy wschodniej jako „wymachiwanie szabelką“. Dla naszych polskich sąsiadów jest to kwestia sojuszniczej solidarności.
W jakim świecie chcemy żyć?
Sprowadzanie aktualnej debaty na temat wzmocnienia zaangażowania międzynarodowego Niemiec do kwestii militarnych byłoby jednak znacznym uproszczeniem. Na szali znalazła się przyszłość ładu międzynarodowego. Jego destabilizacja nabrała tempa szczególnie w ostatnich latach. Katalizatorem takiego rozwoju sytuacji była druga wojna w Iraku, którą rozpętały Stany Zjednoczone, zawiązując koalicję w celu odsunięcia Saddama Husajna od władzy i zaprowadzenia w ten sposób nowego porządku na Bliskim i Środkowym Wschodzie – z ominięciem prawa międzynarodowego i ONZ.
„War of choice“ okazała się kosztownym błędem – pod każdym względem. Poniesiono znaczące straty ludzkie, polityczne i finansowe. Do dzisiaj Irak i cały Środkowy Wschód pogrążone są w krwawych walkach. Nawet jeśli amerykańska interwencja nie jest przyczyną tych konfliktów, to jednak otworzyła puszkę Pandory. Musimy dzisiaj stawić czoła wielu niebezpiecznym sytuacjom na całym świecie. Ich zażegnanie wyraźnie przekracza jednak możliwości wspólnoty międzynarodowej.
Kryzysy rodzą się szybciej niż możliwości ich zwalczania. Tym bardziej, że działalność Rady Bezpieczeństwa ONZ w coraz większym stopniu blokuje nowa polaryzacja na linii Rosja-USA, przez co organ ten nie może odgrywać roli stabilizatora. Rada była sparaliżowana w przypadku konfliktów zarówno w Syrii, jak i Ukrainie. Tymczasem w obu sytuacjach chodziło przecież o elementarne kwestie ujęte w Karcie ONZ i utrzymanie międzynarodowego pokoju.
Grozi nam nowa fragmentaryzacja polityki międzynarodowej oraz podział na rywalizujące ze sobą mocarstwa i ich sojusze. Sto lat po wybuchu pierwszej wojny światowej jest to niepokojąca perspektywa. Minęły już więc czasy, kiedy Niemiec mógł spokojnie popijać piwo, podczas gdy „tam daleko, w Turcji, niespokojnie i gdzieś się ludy tłuką wzajem“, jak pisał Goethe w „Fauście”.
Możemy chcieć ignorować globalne konflikty, ale one nie będą ignorować nas. W dobie globalizacji, kiedy handel, inwestycje, Internet i migracja tworzą ścisłe więzi między poszczególnymi państwami, próby uchylania się od odpowiedzialności skazane są na niepowodzenie.
W konfliktach zarówno w Ukrainie, jak i w Iraku chodzi również o nasze sprawy i bezpieczną przyszłość dla nas wszystkich. Przede wszystkim trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie o to, w jakim świecie chcemy w przyszłości żyć. Czy wrócą czasy, kiedy rządziło prawo silniejszego, czy może jednak podejmiemy walkę na rzecz poszanowania zasad prawa międzynarodowego i demokracji jako normatywnych podstaw ładu międzynarodowego?
Ważną kwestią jest również zdolność UE do działania czy wręcz jej szacunek dla samej siebie. UE postrzega się jako wspólnotę wartości i projekt polityczny. Można w nieskończoność spierać się o optymalny zakres regulacji na szczeblu UE, ale niezbędność wspólnej europejskiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa nie może budzić rozsądnych wątpliwości w obliczu turbulencji, do których dochodzi w naszym najbliższym otoczeniu.
Rosną oczekiwania wobec UE jako aktora na arenie międzynarodowej – również dlatego, że maleje gotowość USA do odgrywania roli międzynarodowego stabilizatora. Krótki „okres jednobiegunowości” – osławiona „epoka USA” – minęła, zanim na dobre się rozpocząła. Również USA wyczerpują swoje możliwości polityczne, zbrojne i finansowe. Nie do końca dotarło jeszcze do nas znaczenie takiego rozwoju wypadków.
Również w Niemczech z wielką sympatią spotyka się hasło „Ami go home“. Jeśli jednak Amerykanie naprawdę wrócą do domu, pozostawią po sobie w wielu miejscach polityczną próżnię, którą wypełnią zupełnie inne siły – państwa, które nie muszą się przejmować demokratycznymi wyborami, krytyką ze strony opinii publicznej czy niezależnym wymiarem sprawiedliwości. Taki bieg wydarzeń niczego więc nie ułatwi. UE będzie musiała wziąć na swoje barki większą odpowiedzialność, zwłaszcza ze względu na naszych wschodnich i południowych sąsiadów.
Na Bliskim i Środkowym Wschodzie zachwiał się stary porządek. Arabską Wiosnę zalewa fala przemocy i represji. Irak i Syria stały się wielkim polem bitwy, gdzie forsuje się stare kolonialne granice. Istnieje niebezpieczeństwo, że w konflikt uwikłają się Libia i Jordania. Walka o przywództwo w regionie oraz konflikty polityczne i religijne wzajemnie się napędzają. Wszystko to dzieje się niemal za rogiem. „Wait and see“ może być lepszą alternatywą wobec ślepego akcjonizmu, ale nie zastąpi aktywnej europejskiej polityki dla regionu ogarniętego kryzysem. Przykład Syrii pokazuje, że brak zaangażowania nie prowadzi do zażegnania konfliktu, lecz do jego eskalacji.
Ukraina – papierek lakmusowy
Konflikt na Ukrainie uderza w porządek, który miał zagwarantować Europie pokój po rozpadzie ZSRR. Aneksja Krymu, zakamuflowana interwencja Rosji na wschodzie Ukrainy i fala nacjonalizmu wzniecanego przez rosyjskie media powodują, że wracają czasy, o których sądziliśmy, że już dawno bezpowrotnie minęły.
Mamy uzasadnione powody, aby krytykować niezdecydowaną i naiwną politykę wschodnią UE. Odpowiedzialność za obecny kryzys ponoszą także dawne ukraińskie elity polityczne. Nie można mieć jednak żadnych wątpliwości co do istoty problemu, któremu Europa musi stawić czoła – jest nią rosyjska elita władzy, skupiona wokół prezydenta Putina, która porzuciła dążenie do demokracji i partnerstwa z UE.
Rosja jest dzisiaj w stosunkach wewnętrznych państwem na wskroś autorytarnym, które pokazało światu swoją neoimperialną twarz, na nowo pozycjonując się jako przeciwwaga dla USA. Zamiast dążyć do integracji w ramach ogólnoeuropejskiej wspólnoty gospodarczej i bezpieczeństwa, postawiono na odzyskiwanie dawnych przywilejów i stref wpływu. Wyciągnięto z lamusa doktrynę Breżniewa o „ograniczonej suwerenności”. Jeżeli UE się temu nie przeciwstawi, nie tylko zdradzi znaczną większość ukraińskiego społeczeństwa, które wyraziło swoje postulaty na Majdanie, ale też straci wiarygodność.
Wydarzenia na Majdanie były największą proeuropejską manifestacją, jaką nasz kontynent widział od przełomu lat 1989/90. Nie można pozwolić, by ktokolwiek miał wątpliwości co do tego, że przed Ukrainą otworzono drzwi do członkostwa w Unii Europejskiej, nawet jeśli prowadzi do tego jeszcze daleka droga. To smutne i groteskowe, że państwa członkowskie UE nie mogą się porozumieć co do przyznania Ukrainie statusu „państwa europejskiego“. Potrzebujemy jasnego stanowiska w tej sprawie, aby wzmocnić siły reformatorskie i dać perspektywy na przyszłość zwłaszcza młodemu pokoleniu. Pierwszym sygnałem byłoby przyznanie Ukraińcom prawa do swobodnego podróżowania po Unii Europejskiej. Należy to jak najszybciej uczynić.
Z naszej perspektywy integracja Ukrainy, Mołdawii i Gruzji nie jest wymierzona w Rosję. Do takiego przekonania można by dojść tylko, jeśli przyjmowałoby się podział Europy na dwie strefy wpływów – zachodnią i rosyjską. Powinniśmy z uporem dążyć do tego, aby również Rosja zaakceptowała naszą politykę jako stan rzeczy, na którym nikt nie traci, a każdy zyskuje („win-win”). Nie chodzi o to, aby odizolować Rosję. Podtrzymujemy ofertę rozszerzonej współpracy w kwestiach gospodarczych i polityki bezpieczeństwa. Putin i spółka nie mogą jednak upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu, utrzymując konstruktywne stosunki z UE i NATO, a jednocześnie odbudowując mocarstwowe strefy wpływów Wielkiej Rosji, w której nie obowiązują zasady prawa międzynarodowego i demokracji.
Gotowość do współpracy nie oznacza unikania wszelkich konfliktów. Czy tego chcemy czy nie, rozwój sytuacji na Ukrainie zdecyduje o tym, czy UE będzie traktowana jako poważny aktor na arenie międzynarodowej. Jeśli uchylimy się przed tym wyzwaniem, wzmocni to odśrodkowe siły wewnątrz wspólnoty i przyczyni się do trwałej destabilizacji naszych wschodnich sąsiadów.
Przesłanki, na jakich opieraliśmy dotychczasową politykę wobec Rosji, okazały się myśleniem życzeniowym. Koncepcja „partnerstwa na rzecz modernizacji” jest passé. W najbliższym czasie będzie chodzić o jednoczesne ograniczanie konfliktu i współpracy.
Przyszłość sojuszu transatlantyckiego
Nowy kształt polityki UE wobec Rosji to tylko jedna kwestia. Kolejną jest przyszłość sojuszu transatlantyckiego. Czy pojęcie „Zachodu“ nadal jest dla nas normatywną kategorią sojuszniczą, czy też już od dawna dryfujemy w kierunku wyobcowania i oddalenia w stosunkach między Niemcami a USA? Niemiecka debata na temat praktyk inwigilacyjnych NSA i transatlantyckiego partnerstwa w dziedzinie handlu i inwestycji była niezwykle burzliwa. Wydaje się, że większość opinii publicznej w naszym kraju postrzega USA przede wszystkim jako zagrożenie. Deklarowana transatlantycka wspólnota wartości konfrontuje się z faktycznie odczuwanymi różnicami w tym zakresie.
Chciałbym zostać dobrze zrozumiany. Można krytykować amerykańską politykę z wielu względów. Należy się jednak zastanowić, do czego taka krytyka zmierza. Czy chodzi o odłączenie się od USA, czy o odnowienie oblicza Zachodu? W związku z rosnącymi siłami autorytarnymi i fundamentalistycznymi w polityce światowej zrywanie sojuszu transatlantyckiego byłoby fatalnym posunięciem. Powinniśmy go raczej postrzegać jako istotę nowego mulilateralizmu i polityki zagranicznej opartej na współpracy. Nie oznacza to posłuszeństwa, lecz postawę partnerską, opartą na pewności siebie i świadomości wspólnych wartości.
Tłum. Maciej Zgondek