Rewitalizacja wrocławskiego Nadodrza, to miejski plan na ucywilizowanie dzielnicy o smutnej renomie. Kafejki, lokale dla organizacji, ogniska kultury. Ale na Nadodrzu wylądował też statek kosmiczny. Wymyślił go i poprowadził na miejsce Krzysztof Smolnicki, Człowiek Roku Polskiej Ekologii 2013.
Ten statek nazywa się EkoCentrum. To urokliwe miejsce w środku nie najpiękniejszej dzielnicy, które w większości zbudowano z zastosowaniem nowoczesnych technologii ekologicznych. Wymyślił je razem ze swoją kosmiczną załogą prezes – a zważywszy na jego temperament raczej kapitan – Fundacji EkoRozwoju, Krzysztof Smolnicki.
Wokół mówili, że się nie da. Że to za dużo pieniędzy, że okolica nie najlepsza, że zniszczą. Że taki ośrodek – w którym będzie można uczyć dzieciaki, co to ekologia – to z pieniędzy z Regionalnego Programu Operacyjnego, tak rzadko wykorzystywanego przez organizacje, raczej nie powstanie. Ale Smolnicki i jego załoga lubią iść pod prąd. Od 21 lat tak chodzą.
– Jestem optymistą i wierzę, że ludzi, że świat można zmienić. Bo to kwestia dobrych przyzwyczajeń –opowiada Krzysztof Smolnicki. – Na przykład mój rower. Jak zacząłem parkować go na swojej ulicy, to na początku co chwila, to przygoda. A to spuścili powietrze, a to ukradli siodełko. A ja uparcie go tam zostawiałem. Dziś już wszyscy wiedzą, że to moja koza i się przyzwyczaili. Nikt już nie tyka. Nawet mamy parking rowerowy i więcej osób zostawia swoje rowery.
Przykładają dźwignię
Krzysztof Smolnicki taki sobie postawił cel. Zmieniać świat i ludzi. Robi to w Fundacji EkoRozwoju już ponad dwie dekady i niedawno ta praca została doceniona. Otrzymał tytuł Człowieka Roku polskiej Ekologii 2013.
– W trzecim kole głosowań, przerywanych dyskusją, już było wiadomo, że to on zostanie wybrany – zdradza kulisy pracy kapituły konkursu Krzysztof Gawlik, jej członek.
Za co go wyróżniono? Gawlik w swoim uzasadnieniu napisał tak: „Krzysztof to człowiek debaty, dialogu, daleki od łatwych sądów, a jednocześnie zdecydowany ochroniarz, którego frustruje niszczenie przyrody i głupota nieświadomych lub interesownych ludzi”. Znaczenie miał charakter, ale nie bez znaczenia były też projekty. EkoCentrum to sprawa ważna i świeża, ale są też pozostałe. I w nich Krzysztof Smolnicki upatruje swojego największego sukcesu.
– Naszą siłą jest nasza strategia – mówi Smolnicki. – Znaleźliśmy sposób na to, by przy niewielkim nakładzie środków, bo przecież wielkimi nie dysponujemy, coś zmienić. Jak? Prosto. Trzeba przyłożyć dźwignię akurat tam, gdzie sprawa się waha – dodaje.
Tak było, gdy w połowie lat 90. minionego wieku ruszali z akcją recyklingu baterii. Konieczność dbania o te odpady dopiero się rodziła, a Fundacja zorganizowała wielką akcję zbiórki zużytych paluszków i innych. Zebrali ich 10 ton, potem pracowali nad rozwiązaniami systemowymi z ministerstwem i innymi organizacjami, a jak już sprawa się usystematyzowała, to zajęli się następną. Tak właśnie robią. Szukają miejsc, gdzie akurat trzeba uderzyć, żeby naprawić kawałek świata. Oni pierwsi wykonali w kraju inwentaryzację obszarów europejskiej sieci przyrodniczych skarbów Natura 2000. Wspólnie z partnerami z Czech i Niemiec zrobili to dla Odry. Kiedy minister zabierał się ospale do Natury 2000, oni opracowali metodologię, z której potem korzystał rząd oraz inne organizacje.
No i co? Nie niszczą!
Najważniejsze, to zabrać się do roboty. Cezary Grochowski, szef Wrocławskiej Inicjatywy Rowerowej, która powstała w łonie Fundacji EkoRozwoju, wspomina, że jak w latach dziewięćdziesiątych wrócili z Krzyśkiem Smolnickim ze Skandynawii, to od razu postanowili wzbudzić u nas tamtejszą m modę na jazdę rowerem. Co tego wyszło? Żadne tam gadanie. Przy jednej trzeciej wrocławskich szkół stanęły parkingi rowerowe, ufundowane przez prywatnych sponsorów.
– Nie było szans na nowe ścieżki, to chociaż to chcieliśmy zrobić – wspomina Cezary Grochowski. – Udało się, bo Krzychu przekonał mnie, że to możliwe. On zawsze tryska energią i entuzjazmem. Robota pali mu się w rękach, nowe pomysły kiełkują mu w głowie nieustannie. Gdybym miał szukać jego wad, to to mogłaby być jedna z nich. On tak dużo pracuje, że potrafi tym przytłoczyć. No i zapomina czasem o pieniądzach, o tym, że ludzie muszą za coś żyć. Najważniejsza jest idea.
Taką ideą była Dolina Baryczy – rzeki na styku województw dolnośląskiego i wielkopolskiego. Smolnicki wspomina, że kiedy Fundacja tam zaczęła działać, to o tym raju ptaków na skalę europejską mało kto słyszał. Nic się tam nie działo. Urzędnicy nie chcieli gadać ze społecznikami, bo to wariaci, społecznicy z urzędnikami, bo to jacyś biurokraci, lokalny biznes się od wszystkich odcinał, a wszyscy uważali lokalny biznes za chciwców.
– Postanowiliśmy zatrzeć te granice, spotykaliśmy ludzi – wspomina Krzysztof Smolnicki. – Nie tylko z sąsiednich gmin, chcieliśmy wymieszać tę tradycyjną konkretną wielkopolskość z dolnośląską elastycznością. Udało się, rodziły się kontakty, inicjatywy, pokazywaliśmy im zachodnie wzorce. Dziś model Doliny Baryczy działa, to turystyczny rarytas.
Ale walki o zmianę przyzwyczajeń było sporo. Ot, choćby w sprawie stanowisk obserwacyjnych do podglądania ptaków. Wszyscy mówili, że je zniszczą, ale Smolnicki ze swoimi ludźmi wymyślił, że to, co wybudowane, trzeba oddać w opiekę mieszkańcom, ich uczynić odpowiedzialnych za pilnowanie. Jak ktoś taką wieżę czy czatownię pomalował, to we wsi już dobrze wiedzieli, kto zacz i szli do takiego delikwenta wyjaśnić mu, że nie powinien. Dziś już problemu nie ma. Nie niszczą.
Jak nie ugotować żaby
– Trzeba zmieniać przyzwyczajenia, poszerzać horyzonty odpowiedzialności – mówi Krzysztof Smolnicki. – Ludzie muszą czuć się odpowiedzialni nie tylko za swój dom, ale za swoje sąsiedztwo, region, kraj, no i świat także.
Dlaczego? Bo według Smolnickiego pewne jest, że jeśli nie zmienimy modelu konsumpcji i wykorzystanie zasobów będzie ciągle rosło, to przyjdzie moment, że ich zabraknie, a nas nie będzie stać na finansowanie spokojnych zmian. To będzie smutny, bolesny czas przymusowego przestawiania zwrotnic na inny model. A po co ma boleć, skoro już dziś możemy kierować pociąg historii na inne tory? Mądrzejsze – bardziej racjonalne w gospodarce zasobami.
– To jest atawizm, że odsuwamy od siebie zagrożenia. Robimy to dla zdrowia psychicznego, żeby nie zwariować. Ale bolesnym efektem ubocznym są zaniedbania. A te mogą mieć tragiczne konsekwencje. Bo rozwój, wbrew pozorom, następuje skokowo, a degradacja płynnie. To tak jak z żabą. Wrzuć ją do gorącej wody, to wyskoczy, ale wrzuć do chłodnej i powoli podgrzewaj, a się ugotuje. Chciałbym, żebyśmy nie dali się ugotować.
Takiego uważnego spojrzenia na otoczenie nauczył małego Krzysia dziadek. To był człowiek, który dorobił się sporej fortuny, bo aż trzech kamienic – w tym w centrum nowoczesnej Gdyni. Potem, wraz z nastaniem komuny, wszystko utracił. Ta bolesna strata spowodowała jednak, że docenił to, co wartościowe – kontakty z ludźmi i rodziną. Miał czas, by zabierać wnuka do lasu i opowiadać o zwierzętach, roślinach.
– Gdyby nie ta strata, to pewnie do końca życia pędziłby za bogactwem. Jak w tym kawale, że zarabiałby więcej i więcej, po to, żeby w końcu mieć czas, by w spokoju posiedzieć. Zaharowywałby się po to, żeby osiągnąć to, co już miał. A można inaczej. Tak właśnie widzę ekologię: jako rozsądną ekonomię. Sposób na życie godne, dostatnie, ale wyważone, nie wyniszczające nas samych i środowiska, dzięki któremu żyjemy– mówi Krzysztof Smolnicki.
Z taką myślą wstąpił w latach osiemdziesiątych do Ruchu Wolność i Pokój. Jeszcze za komuny na ulicy jawnie rozdawali ulotki, organizowali happeningi, stawiali czynny opór . Podpisywali się pod swoimi działaniami z imienia i nazwiska – w nielegalnych czasopismach, ulotkach i na ulicy. Ta jawność budziła w ludziach zdumienie. Krzysztof wspomina, jak ich zatrzymanie przez milicję udaremniła spontaniczna akcja kobiet z siatkami wracających z zakupów. Były tak nieugięte, że w końcu milicjanci prosili zatrzymanych: „zróbcie coś, żebyśmy wszyscy jakoś z tego wyszli”.
– To były momenty, w których uświadamiałem sobie siłę ludzi występujących grupą w imię jednej sprawy. Taką moc miała też nasza akcja przeciwko Hucie Siechnice zatruwającej wodę dla wrocławian. Urządzaliśmy regularne marsze z centrum miasta w jej kierunku i za każdym razem szliśmy trochę dalej. Założenie było takie, że jak dojdziemy do huty, to jej już tam nie będzie. Na pierwszy marsz przyszło kilka osób, w ostatnim szły tysiące. No i wygraliśmy. Hutę zlikwidowali.
Kiedyś było trudniej. No i dobrze
W latach dziewięćdziesiątych Krzysztof i ludzie, którzy dziś stanowią trzon Fundacji, uczyli się też finansować działalność. Szukali wielu źródeł. Zagraniczne organizacje, Fundacja Batorego, ale i sprytne inicjatywy, jak ta z założeniem Zachodniego Centrum Czystej Produkcji.
– Byliśmy mała fundacyjką, ale przedsięwzięciu daliśmy wielką nazwę. Trochę od czapy – żartuje Smolnicki. – Ale efekty działalności były bardzo pożyteczne. Wystawialiśmy certyfikaty przedsiębiorstwom, które przysyłały do nas swoich inżynierów. Oni robili u nas projekty, które oszczędzały firmom koszty, a jednocześnie były proekologiczne. Uczyliśmy przedsiębiorców, jak można taniej i przyjaźniej dla środowiska, a oni nas wspierali. To było bardzo ważne w tamtych czasach – pokazywać, że ekologia i świadoma dłuższej perspektywy ekonomia wbrew pozorom grają do tej samej bramki.
Tak jest i teraz. Dzisiaj na tapecie Fundacji EkoRozwoju jest prosumpcja energii. Chcą promować modę na produkowanie energii dla swojego gospodarstwa i sprzedawanie nadwyżek. Chcieliby, żeby i organizacje z trzeciego sektora miału taką możliwość, bo na razie wsparcie rządu mają tylko konsumenci indywidualni. Czy się uda? Pewnie tak: – Bo Krzysiek zawsze był zdeterminowany – mówi Dorota Chmielowicz-Tyszko, która zna go jeszcze z liceum, a ich drogi zeszły się na niwie zawodowej. – Pełen jest niekonwencjonalnych pomysłów. Niekiedy też zachowań, które zwłaszcza w przeszłości wydawały mi się czasem niezbyt niedojrzałe. Już nawet w Dolnośląskiej Fundacji EkoRozwoju potrafił wskoczyć na stół podczas poważnych rozmów z samorządowcami. Ostatnio widzę, że utemperował te skłonności, ale determinacja mu została. Została mu też wszechstronność, którą ujawniał już w szkole, i kreatywność. Nauczył się też dostosowywać tę kreatywność do rzeczywistości – śmieje się koleżanka ze szkolnej ławy.
Cezary Grochowski, który razem z Krzysztofem zaczął przygodę z wegetarianizmem, podkreśla też, że siłą jego kolegi jest to, że nie kłania się nawet tym, wysoko postawionym. – Podchodzi do ludzi z szacunkiem, ale nigdy nie bije przed nimi czołem. On po prostu nikogo i niczego się nie boi – mówi szef Wrocławskiej Inicjatywy Rowerowej.
Ale to też człowiek wielkiego sprytu. Gdy razem z innymi ekologicznymi organizacjami tworzyli podręcznik zatytułowany: „Przyjazne naturze kształtowanie rzek”, poprosił o drobne finansowe wsparcie instytucje odpowiedzialne za regulację rzek. Nie chodziło o to wsparcie, ale o to, by loga tych instytucji umieścić na stronie tytułowej publikacji.
– Poskutkowało tym, że te rozwiązania są chętniej przez te podmioty wdrażane – mówi z uśmiechem Krzysztof Smolnicki. – To pokazuje, że w dzisiejszym świecie trzeba umieć rozmawiać, dogadywać się, poszukiwać nowych nietypowych rozwiązań: dobrze "kombinować". Można powiedzieć „nie”, a nawet trzeba, gdy jadą na nas czołgi, ale w demokracji trzeba się dogadywać. Nie zakładając nawet, że druga strona przyjmie nasz punkt widzenia. Świat z monolitycznym światopoglądem byłby nudny i przerażający.
Źródło: inf. własna (ngo.pl)