Lubię odbierać telefon i słyszeć od pani, której niedawno oddałam psa: „O Boże! Nie uwierzysz, dzisiaj Miętus zaczął się bawić” – wywiad z Idą Borsow, która w ramach wolontariatu biznesu zajęła się szukaniem domów dla zwierząt.
Biznes to robienie pieniędzy a wolontariat – wprost przeciwnie. Czy to można pogodzić?
Można.
Jak doszła pani do wolontariatu w biznesie?
To jest bardzo ciekawe. Od dziecka żyłam z psami. W domu zawsze pojawiała się jakaś przybłęda. Schronisko w Ostrowi, któremu pomagam, jest niedaleko mojej rodzinnej miejscowości. Już wcześniej miałam zamiar w jakiś sposób pomóc temu miejscu, ale bardzo bałam się tam pojechać. Bo co innego jest zobaczyć jednego psa błąkającego się po ulicy, a co innego zobaczyć ich naraz tak dużo. W międzyczasie skończyłam psychologię i zaczęłam pracować w Commercial Union jako specjalistka ds. coachingu. W firmie co jakiś czas można zgłosić swój projekt wolontarystyczny: jak chce się zmienić świat, jak chce się pomagać. Pomyślałam wtedy: dlaczego nie mogłabym pomóc temu schronisku. Musiała wesprzeć to jakaś organizacja pozarządowa, dlatego odezwałam się do dziewczyn z Fundacji Viva!.
Jak wyglądało staranie się o ten projekt?
Wypełnia się określony formularz, w którym należy podać, na co wydam się te pieniądze i kiedy i gdzie projekt będzie realizowany, co ma na celu. Jeśli chodzi o wolontariat biznesu, uważam, że to bardzo potrzeba rzecz. Każda duża firma ma na to zaplecze finansowe.
Nie myśli Pani, że to jedno z narzędzi PR?
Właśnie nie, CU nigdy nie chciało nic w zamian, np. logo czy podziękowań na pierwszej stronie. Nie da się jednak ukryć, że gdzieś tam jest to działanie, które tak czy owak prowadzi do reklamy firmy.
Ile można otrzymać pieniędzy?
Dostałam od firmy 1500 zł i kompletnie nie wiedziałam, co mam z nimi zrobić. Na początku myślałam o karmie dla psów. Okazało się to zupełnie nietrafionym pomysłem. Psów w schronisku jest około 250 i za te pieniądze można kupić dobre jedzenie na jeden dzień. Tamtejsze wolontariuszki podpowiedziały mi, że dobrym pomysłem, szczególnie w kwietniu, jest zorganizowanie środków przeciwko kleszczom, które działają na długi czas. Schronisko ulokowane jest w lesie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co to jest choroba odkleszczowa. Jednego dnia pies nie je, drugiego też nie je, a trzeciego już nie żyje. Wśród tego tłumu psiaków pracownik schroniska nie zawsze jest w stanie zauważyć jednego umierającego. Dodatkowo pozbierałam od znajomych pieniądze na trochę karmy, parówek, wspólnie nazbieraliśmy jeszcze kilka koców i misek.
I pojechała Pani z takim wyposażeniem do schroniska.
W sobotę z paroma znajomymi z pracy. Chodziliśmy tam „cali zaryczani”. Pojechały osoby wrażliwe, którym los psiaków nie jest zupełnie obojętny. Kiedy wyciągnęliśmy parówki, nagle zrobił się taki szum, jakby ktoś dał kobiecie pierścionek z brylantem w blasku fleszy. Psiaki tak nas obskoczyły z radości. Teraz do tego schroniska jeżdżę mniej więcej co dwa tygodnie.
Ale to już nie w ramach projektu z CU?
Jeżdżę już prywatnie. Jeśli chodzi o firmę, razem z wolontariuszkami grupy Pokochaj Psy Niczyje wymyśliłam drugi projekt – ulotki propagujące przygarnianie psiaków z Ostrowi. Na odwrocie napisaliśmy o wirtualnej adopcji, która polega na tym, że jeśli ktoś nie może przygarnąć zwierzęcia, to może chociaż finansowo podratować jego pobyt w schronisku. Schronisko w Ostrowi nie jest takim schroniskiem jak np. na Paluchu. Na Paluch przychodzi codziennie 50 czy nawet 100 osób i wychodzi z dwudziestoma psami. Jeśli w Ostrowi ktoś weźmie ze sobą jednego psa dziennie, to jest to prawie cud. Tym schroniskiem mało kto się interesuje, mało kto tam zagląda, bo mało kto o nim wie. A tak naprawdę od Warszawy jest ono niedaleko, bo 100 kilometrów, to tylko godzinna podróż samochodem. Do końca lutego postaram się zaangażować kilku znajomych z pracy, żeby rozwieźć ulotki po warszawskich lecznicach i sklepach zoologicznych.
Łatwo jest zaangażować pracowników z firmy do takich akcji wolontarystycznych?
Różnie. Jeśli rozmawia się z jakąś osobą indywidualnie, to może powiedzieć: nie, ja nie mam czasu. Ale potem, gdy zobaczy zdjęcie psiaka, któremu chcemy pomóc, to często zmienia zdanie. Generalnie w tych czasach nie mamy na nic czasu. Gonimy za pieniądzem, żeby spłacić kredyty, które zaciągnęliśmy na mieszkanie, pojechać na wakacje czy po prostu wiązać koniec z końcem. Natomiast, jeśli w ciągu jednego dnia osoby z CU zdołały same zebrać 1000 zł na leczenie suki Lenki, to chyba na tym świecie są dobrze ludzie, niezależnie od tego, czy pracują w wielkiej korporacji.
A jak u Pani z czasem?
Nie mam czasu. Dziś po pracy spotkałam się z panią, wczoraj byłam w lecznicy, w sobotę jadę do schroniska. Codziennie odbieram też telefony w sprawie psów ze schroniska. Szukam im domów.
To wszystko z miłości do psów?
Wiedziałam, że padnie pytanie, dlaczego to robię; jakie czerpię z tego korzyści. Po drodze na wywiad robiłam sobie bilans w głowie: przed wolontariatem na telefon wydawałam 50 zł miesięcznie, teraz wydaję 300 zł. Kiedy nie byłam wolontariuszką, miałam czas na to, żeby pobyczyć się przed telewizorem i oglądać jakieś durne komedie, które tak naprawdę mnie nie interesowały. Teraz po pracy siedzę przed komputerem i przygotowuje ogłoszenia adopcyjne. Mogę powiedzieć tylko jedno: wolontariat daje mi widok psiej zadowolonej mordki.
Jak ktoś kiedyś powiedział, ratując jednego psa, nie zmienimy całego świata, ale za to świat zmieni się dla tego psa. Lubię odbierać telefon i słyszeć od pani, której niedawno oddałam psa: „O Boże! nie uwierzysz, dzisiaj Miętus zaczął się bawić”. Właśnie z tego mam satysfakcję.
A jak widzi Pani tyle psiego cierpienia, to jak się Pani czuje?
Dołuję się. Ale przede wszystkim daje mi to dużego kopa, żeby dalej pracować. Miałam niedawno kryzys, myślałam, że już nie wytrzymam i trzeba będzie przestać dalej się tak angażować. Ale nie mogę. Jeśli ktoś się w coś zaangażował, to nie można tego zostawić i „niech się dzieje wola nieba”. Widzę przed oczami wygłodzone i wystraszone psy, ich brudne noclegownie, nie mam serca, żeby nie zrobić czegoś, żeby nie poprawić im życia.
Czyli można sobie psychicznie poradzić?
Mam ogromne wsparcie ze strony innych wolontariuszek, zarówno tych z firmy, jak i z własnego grona szalonych kobiet, tzw. ciotek. Bo mówimy, że dla tych psiaków jesteśmy ciotkami.
Dobrze Pani sobie radzi w poruszaniu się między solidną, międzynarodową korporacją a fundacją?
Fundacja skupia osoby zainteresowane tylko jedną sprawą i tam czuję się zawsze rozumiana. W firmie nie jestem na 100% pewna, że tak po prostu pomogliby akurat psom, a nie dzieciom. Zresztą, spotykam się w firmie z takimi głosami.
Że powinna się Pani dziećmi zająć?
Zdarza mi się słyszeć głosy: „jakbyś zbierała na dzieci, tobym dołożył. Ale ponieważ zbierasz na psy, to nie dołożę, bo dzieci są ważniejsze niż psy”.
I co Pani odpowiada?
Że każdy ma swój punkt widzenia i swoje priorytety. Szanuję to. Nie mogę powiedzieć, że psy są ważniejsze niż dzieci albo dzieci są ważniejsze niż psy. Natomiast dobrze by było, gdyby osoba, która mówi, że pomogłaby dzieciom, rzeczywiście tym dzieciom pomogła.
Ma Pani teraz psy w domu?
Trzy.
Źródło: inf. własna ngo.pl