Fundacja Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, jako organizacja od przeszło ćwierćwiecza śledząca rynek pracy, z niepokojem obserwuje prace zespołów Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy. Nie mając afiliacji ze związkami zawodowymi, organizacjami pracodawców i partiami politycznymi, korzystamy z możliwości zabrania głosu w tej tak ważnej dla ponad 16 milionów pracujących Polaków sprawie.
Nasze wątpliwości budzą pomysły przekazywania wynagrodzenia za nadgodziny na specjalne konta powiernicze, z których środki służyłyby pracownikom np. w okresie „dobrowolnego” urlopu bezpłatnego wziętego z powodu braku zamówień. A także pomysły zniesienia obowiązku rejestrowania czasu pracy w małych firmach i zmniejszenia gwarantowanego wymiaru urlopu do 20 dni w roku. Co najmniej kontrowersyjnymi trzeba nazwać zamysły, by pracowników objętych zadaniowym czasem pracy pozbawić gwarancji 11 godzin odpoczynku na dobę, a pracownikom twórczym i mobilnym (cokolwiek miałoby to znaczyć) wydłużyć tydzień pracy do 48 godzin. Zastanawia też koncepcja wymogu podpisania umowy o pracę czy założenia działalności gospodarczej dla dorobienia do pensji. Przypominamy, że wynagrodzenie blisko połowy pracujących Polaków nie przekracza 2500 zł na rękę.
Szczególnie niepokojąco brzmią propozycje zmian dotyczących związków zawodowych: podniesienie progu reprezentatywności związku zawodowego z 10% do 30% zrzeszonej kadry i wypchnięcie aktywności związków niereprezentatywnych poza bramę zakładu. W naszej gospodarce potrzebujemy nie mniej, a więcej konkurencji na polu samoorganizowania się pracowników, więcej aktywności związkowej w zakresie zabiegania o pracownicze prawa i więcej pluralizmu. Przypominamy, że w najlepszym razie 1 na 7 pracowników najemnych w naszym kraju należy do związków zawodowych, a 2/3 pozostałych nie ma możliwości włączenia się w związkowe szeregi, bo w ich firmie nie działa żadna organizacja tego typu. Dodatkowo, wielu pracowników nie widzi się w strukturach największych central związkowych, które nie raz – za sprawą politycznych ambicji swoich liderów – odwracały się plecami od zwalnianych i tych, którym pogarszano warunki zatrudnienia.
Nie ma sprawnie działającej demokracji bez silnych, aktywnych, widocznych związków zawodowych. Ruch związkowy w Polsce dramatycznie potrzebuje powietrza, nowych ludzi, nowych pomysłów. Wprowadzenie wspomnianych zmian w życie dodałoby jeszcze jedną barierę aktywistom próbującym założyć organizacje związkowe w przedsiębiorstwach. I bez tego nie jest to zadanie łatwe m.in. za sprawą właścicieli i menedżerów firm, którzy starają się tępić najmniejsze przejawy samoorganizowania się „zasobów ludzkich”.
Zdajemy sobie sprawę, że „przecieki” z Komisji Kodyfikacyjnej pełnią rolę balonów próbnych dla oceny opinii publicznej oraz są formą promowania poszczególnych rozwiązań, na których szczególnie zależy lobbystom. Wiele z nich nie ma określonego autora i trudno dociec, czy są one dziełem wybranego eksperta Komisji, strony pracodawców, strony związkowej czy może rządowej. Zresztą, nowy Kodeks pracy skonstruowany przez Komisję Kodyfikacyjną będzie służył jedynie jako rekomendacja dla rządu w jego pracy nad zmianami prawa pracy, które potrwać mogą dalsze tygodnie, a może nawet miesiące. Ostatecznie więc, zmiany mogą mieć inny charakter, a o wszystkim zdecydują jak zawsze szczegóły.
Niemniej nie możemy nie reagować w sytuacji, gdy na horyzoncie pojawiają się projekty reform, które nierównowagę w faktycznych relacjach pracodawca-pracownik mogą pchnąć jeszcze dalej pogłębiając przewagę tego pierwszego. W naszym kraju, gdzie pracy szuka się przeciętnie 10 miesięcy i dłużej, a wysokość pensji jest kulturowym tabu, pracodawca dysponuje mierzalną i widoczną przewagą informacyjną oraz negocjacyjną nad kandydatem do pracy czy zatrudnionym członkiem kadry. Dodatkowo – i po części na skutek wspomnianej przewagi – płace w Polsce są niskie, co skutkuje trendem obniżania się relacji wynagrodzeń do PKB, czyli owocu pracy nas wszystkich. Ten stan rzeczy zagraża dalszym perspektywom rozwoju Polski, generuje rosnące napięcia społeczne i napędza strumień emigrantów, którzy wyjeżdżają tam, gdzie mogą znaleźć godną pracę i szanse rozwoju.
W tej rzeczywistości rozsądne reguły porządkujące relacje pracodawca-pracobiorca – przede wszystkim zabezpieczające interesy słabszej strony tych relacji – to kwestia fundamentalna. Niemniej samo prawo się nie obroni – potrzebuje instytucji państwa, które zadbają, by było przestrzegane. Najlepsze przepisy nie wyeliminują patologii z polskiego rynku pracy, jeśli państwo – jak działo się do tej pory – będzie jedynie udawało, że poważnie traktuje swoje zadanie arbitra pomiędzy poszczególnymi aktorami aktywnymi na gospodarczej scenie.
Brak silnego poparcia dla skutecznego funkcjonowania Państwowej Inspekcji Pracy i jej niedostateczne wyposażenie w ludzi oraz środki sprawiły, że jest to typowy przykład fasadowości naszego państwa. Małe podmioty gospodarcze – przez swoją ogromną liczbę – są kontrolowane na tyle rzadko, że mogą się czuć niemal bezkarne. Wielkie zaś, choć kontrolowane często, a nawet regularnie, w razie łamania procedur mogą pozwolić sobie na śmiesznie niskie kary, które nie zależą ani od obrotu, ani od liczby pracowników. Jednocześnie zaś inspektorzy pracy – jedni z najsłabiej wynagradzanych pracowników sektora publicznego – zobowiązani zostali do spełnienia tak wielu biurokratycznych wymogów, że ich praca sprowadza się przede wszystkim do wertowania dokumentów. Jeśli ten stan rzeczy nie ulegnie zmianie, nawet najlepsza reforma prawa nie ucywilizuje naszego rynku pracy.
Państwo ma obowiązek stanąć za pracownikami, pilnując chroniącego ich prawa. Z innych dziedzin mających wpływ na poczucie bezpieczeństwa ekonomicznego państwo wycofało się bowiem rakiem po 1989 roku, oddając pole prywatnej inicjatywie. Pracownicy nie mogą liczyć na dostępne na przeciętną kieszeń mieszkania do długoterminowego wynajmu. Miliony z nich nie mają możliwości skorzystania z taniej i niezawodnej komunikacji zbiorowej, która pozwoliłaby na zatrudnienie się w miejscu oddalonym o 100 km. Setki tysięcy osób opiekuje się swoimi dziećmi, rodzicami, niepełnosprawnym rodzeństwem czy obłożnie chorymi członkami rodziny – bo nie ma innego wyjścia.
Zaniedbania dotyczą także obszaru edukacji, szczególnie kształcenia zawodowego. Ale nie tylko: cały obszar szkolnictwa ignoruje elementarne wymagania rynku pracy m.in. odnośnie komunikatywności czy umiejętności pracy w grupie. Wzmacnia przy tym wartości indywidualistyczne (jak np. osobistych ambicji, bycia lepszym od pozostałych) kosztem wartości wspólnotowych (jak np. solidarności, koncyliacyjności, działania dla dobra wspólnego). A to nie pozwala na budowę kapitału zaufania społecznego, generując koszty dostrzegalne w każdej dziedzinie życia – m.in. przyczyniając się do tego, że aktywność związkowa jest tak niska.
Historycznie regulacje rynku pracy za zadanie miały przede wszystkim ochronę praw pracowników. W Polsce nie ma zagrożenia pracowniczą anarchią. Uskarżamy się za to na liczącą ok. miliona ludzi szarą strefę, niepłatne nadgodziny, opóźnienia w wypłatach wynagrodzeń, uśmieciowienie stosunku pracy i prekaryzację całych zawodów czy branż.
Łamanie praw pracowniczych to także sposób wielu działających w naszym kraju przedsiębiorstw na tworzenie nieuczciwej przewagi konkurencyjnej. Nie próbując efektywnie eliminować takich praktyk, państwo ponosi współodpowiedzialność za psucie rynku pracy i erozję stosowania prawa. Krzywdzi w ten sposób tą większość przedsiębiorców, którzy przestrzegają reguł gry, postępują uczciwie i traktują swoich pracowników z należnym szacunkiem. Najwyższy czas, aby regulacje rynku pracy – w swoim duchu, a przede wszystkim w praktyce – zaczęły w odczuwalny sposób przyczyniać się do tego, aby nasza ojczyzna stawała się miejscem coraz lepszym do życia. Dla nas wszystkich.